Umierałam z Miłoszem. (Pełna wersja). Z Agnieszką Kosińską rozmawia Donata Subbotko. „Książki. Magazyn do Czytaniaˮ, grudzień 2015, nr 4 (19).
Agnieszka Kosińska: Proszę pani, co ja mogę powiedzieć? Tyle tylko, że krótko po śmierci Miłosza zrozumiałam, że to się nie uda. Nie dam rady być tu, w tym domu, gdzie umierał, opiekować się wszystkim, co zostało, być „tą panią od Miłoszaˮ. Pamiętam ten moment. Przyszłam tu, do mieszkania na Bogusławskiego, żeby udostępnić jakieś materiały, prosił mnie o to Łukasz Tischner, mówiłam do niego, stałam przy półce z książkami i nagle zaczęłam płakać. I dopiero teraz, po 11 latach od tamtego błysku, wiem, że mogę zamknąć tę część mojego życia.
Dlaczego?
– Czy zna pani historię Eckermanna, sekretarza Goethego w jego ostatnich dziewięciu latach życia? Brzmi ona w skrócie tak: młody, obiecujący poeta, wysyła do Goethego list. Przygotował rozprawę na temat poezji ze szczególnym uwzględnieniem jego twórczości, chce ją wydać i prosi o poparcie. Goethe widzi, że to zdolny człowiek i może być przydatny. Zaprasza go do Weimaru i zatrudnia do swoich projektów. Ma ponad 70 lat (Eckermann około 30), przygotowuje się do wydania dzieł zebranych, a chce jeszcze napisać drugą część „Fausta” i dokończyć autobiografię „Zmyślenie i prawda”, jest w środku roboty, z którą sobie nie radzi, liczy na Eckermanna. Ten z dnia na dzień staje się coraz bardziej pomocny, na nic i nikogo nie ma już czasu, ale jest szczęśliwy, bo pracuje ze swoim mistrzem i ma możliwość dokształcania się. Nie może tylko pracować nad swoimi projektami literackimi ani szukać dorywczej pracy, Goethe tego nie pochwala. Lata mijają, Eckermann pragnie się ożenić, ale odkłada to, jest zaabsorbowany sprawami Goethego i jego rodziny. Poza tym nie zebrał wciąż środków na utrzymanie własnej, bo praca dla Goethego jest honorowa, za wikt i możliwość obcowania z geniuszem. Goethe umiera, czyniąc Eckermanna edytorem dzieł zebranych, co pociąga za sobą ogromną ilość pracy, jednak bez środków na jej wykonanie. Eckermann ma tyle pracy i żyje tak skromnie, że przyjaciele z jednej strony mu współczują, a z drugiej śmieją się z niego, że taki mało zaradny. Sekretarz Goethego nie poddaje się, szuka pomocy wszędzie, tym bardziej że ma na utrzymaniu syna (żona umiera przy porodzie, bo jednak tuż przed śmiercią mistrza zdołał się ożenić). W tych ciężkich dla Eckermanna latach, by być bliżej mistrza i przedstawić jego sylwetkę twórczą, opracowuje on „Rozmowy z Goethem”. Sześć lat po ukazaniu się trzeciego tomu tych rozmów umiera.
Kiedy jakiś czas temu przeczytałam historię Eckermanna, poczułam coś takiego, co starał się opisać Miłosz w wierszu „To”.
Przerażenie, niemoc?
– Więcej: gładką ścianę. To znaczy nie mogłam uwierzyć, że to się już komuś zdarzyło, i to blisko dwieście lat temu. Choć Eckermann przyszedł do ukochanego poety, a ja po prostu do pracy, ta historia nawet w detalach się zgadza. Chcę więc zdążyć ze swoimi rzeczami, które nie łączą się z Miłoszem, a które odłożyłam na prawie 20 lat.
Zajmuje się pani sprawami wydawniczymi Miłosza w Polsce i 30 krajach. Teraz wydała pani książkę „Miłosz w Krakowie”, ponad 700 stron o jego odchodzeniu. Chce pani to zostawić?
– Za życia Miłosza miałam umowę z samą sobą, że nie opowiadam nikomu o tym, w czym biorę udział. Ale zapisywałam. Wszystkim polecam. To wciąż najlepsze działanie terapeutyczne.
Przeszłam przez wszystkie etapy żałoby po Miłoszu. Myślę, że to była głęboka wieloletnia rozpacz w masce klasycznej depresji. Wtedy tego nie widziałam, ale miotałam się i wyobrażałam sobie na przykład, że idę do psychoterapeuty po pomoc, kładę się na kozetce i zaczynam: Umierałam z Czesławem Miłoszem. A on: „Z tym Czesławem Miłoszem ?!”.
I choć tyle lat spędziłam z Miłoszem, jego żoną Carol i jego rodziną, nie byłam przygotowana na to, co przyszło po. Po śmierci Czesława ludzie przychodzili do mnie jak do wdowy, opowiadali o tym, czego nie powiedzieli jemu, czego nie zrobili, co ich męczyło. Odbierałam kondolencje, również te kierowane na ręce Carol, bo ludzie nie wiedzieli, że ona odeszła wcześniej. Wtedy w 2002 roku przychodziły na moje ręce kondolencje z powodu jej śmierci, które najpierw czytałam ja, bo Miłosz był wtedy Ameryce, dokąd poleciał, by pożegnać się z umierającą żoną, a potem, kiedy wrócił, raz jeszcze czytałam jemu. Przeżyłam tu dwie śmierci, pakowałam dobytek tych dwóch osób. Niedawno byłam w swoim rodzinnym domu i porządkowałam dorobek malarski mojego taty. Przypomniało mi się, jak chowałam rzeczy po Carol – nie wiem, dlaczego po Carol, a nie po Czesławie, może to było bardziej dotkliwe, bo jej życie przy Miłoszu ledwo się zaczęło?
Wie pani, rola sekretarki Miłosza jest rolą niewdzięczną. Sekretarka to osoba, która przede wszystkim odmawia. To znaczy, to nie ona odmawia, ona przekazuje wiadomość. Żeby być sprawiedliwą wobec całego roju osób, które chcą od niego różnych rzeczy i żeby działać skutecznie, przyjęłam zasadę, że nikogo nie faworyzuję. To najprostsza zasada, bliska mi także w życiu. „Nie załatwiam” niczego nikomu, ale jednocześnie każdemu pomagam tyle, ile mogę. Znajomi nazywają mnie nawet psem bernardynem.
Miłosz pewnie wiedział, kogo wybrał.
– Myślę, że jeśli nie wiedział, bo wybierała Carol, a dla Carol wybierała Teresa Walas, to się do mnie przekonał. O tej wspólnej drodze jest właśnie „Miłosz w Krakowieˮ. Żeby naszą rozmowę zrobić bardziej sensacyjną, powiem, że Kraków dzieli się na tych, którzy uważają, że byłam nieszczęściem Miłosza, i tych, którzy uważają, że dobrze, że taka sekretarka mu towarzyszyła. I to jest piekło, a raczej limbo, w które wpadłam po jego śmierci.
Słowo „sekretarkaˮ może być mylące. Odprowadzała go pani na tę śmierć.
– Jak Eckermann, pochodzę ze wsi, jestem pracowita i skromna. Ta ostatnia cecha jest powszechnie mylona z arogancją. Jest we mnie zdrowy galicyjski duch, nie jestem z Krakowa. Ja tu tylko mieszkam. Kraków był i jest salonem, do którego nigdy nie należałam. To mi pomogło w pisaniu książki „Miłosz w Krakowie”. Ale i przedłużyło proces zdrowienia po śmierci pisarza, bo byłam zostawiona sama sobie. Pomógł mi wtedy i nigdy mu tego nie zapomnę Piotr Kłoczowski. Po prostu zapytał, jak teraz żyję i czy mam z czego żyć.
A o śmierci Miłosza nie będę teraz opowiadać. Jest w książce.
No, ale ja po to przyjechałam.
– Czy wie pani, czym się zajmuję na co dzień? Otóż tym, którzy piszą w sprawie wykorzystania utworów noblisty, objaśniam, z jakich edycji powinni korzystać i dlaczego z dzieł zebranych, że nie należy brać utworów z internetu. Że tytuł utworu, wszelkie dopiski autora pod nim, są jego integralną częścią. Że ma znaczenie, jak wiersz jest zapisany. Pomagam tłumaczom w tłumaczeniu, polecam lektury. Dbam, by nie wyrywać słów Miłosza z kontekstu. Udostępniam mieszkanie i archiwum pisarza w Krakowie, podpowiadam badaczom, z czego powinni skorzystać. Proszę wydawców, by jakiś tytuł Miłosza dodrukowali, czasem muszę składać propozycje nie do odrzucenia. Przygotowuję stosy umów, pozwoleń. Jestem skrzyżowaniem edytora, prawnika, sekretarki i tragarza, noszę książki. Przyszedł czas, by ten jedenastoletni wolontariat zamknąć.
Najcięższą rzeczą po śmierci Miłosza było to, że spadło na mnie całe odium za niego. Ludzie czują się w obowiązku poinformować mnie, jak bardzo, dlaczego i za co go nienawidzą, jak ich zawiódł. Słucham i zwykle odpowiadam, że to się dobrze składa, bo Miłosz nie był także moim autorem. Proszę, by go czytali pod takim a takim kątem, polecam coś na ich niezgodę, która może być przecież twórcza. Dla nich. I … dla niego.
To trudno pojąć – że nie był „pani autorem”, była pani przy nim tyle lat.
– Był bardziej „moim człowiekiem”. Chociaż używanego auta bym od Miłosza nie kupiła. Może potem by do mnie zadzwonił i kazał je sobie zwrócić, bo zmienił zdanie.
Przyszłam tu do tej pracy, mając 29 lat. Miałam pomagać Miłoszowi w korespondencji, a Carol w sprawach administracyjnych. To zamówienie już na pierwszej roboczej sesji zostało zmienione. On wziął plik maszynopisów i zaczęliśmy pracować nad książką „Zaraz po wojnie”. Sczytywaliśmy maszynopisy, a na nich ręczne dopiski. Prawie zaraz powierzył mi sprawy wydawnicze. Może wyczuł, że mam w sobie claritas i integritas. Polegał na mnie, widział, że jestem do bólu konkretna, precyzyjna, dyplomatyczna, ale co najważniejsze, mam szacunek dla każdego i jego najdrobniejszej sprawy, i w powodzi tych spraw nie zgubię hierarchii. Oraz że mam poczucie humoru i tego, jakby co, będziemy się trzymać.
Widać w jego listach choćby do Giedroycia, że był wymagający, pilnował wszystkiego.
– Tak, kiedy ścierają się giganci, otrzymujemy ich portret wielokrotny. Rozmowa o pieniądzach, jeśli chodzi o wydawców, nie była dla Miłosza na ostatnim miejscu. Po prostu pytał, ile płacą, na jakich warunkach, ale priorytetem było zawsze dzieło, sposób wydania, jakość tłumaczenia, komentarzy. Ja kontynuuję tylko jego politykę wydawniczą. Pracuję nadal dla niego, nie dla jego spadkobiercy. To zasadnicza różnica.
Potrzebowałam prawie dziesięciu lat, żeby wziąć się za tę książkę. Najpierw musiałam zyskać dystans, co zrobiłam poprzez moje codzienne prace wokół dzieła Miłosza, a także prace edytorskie, czyli przygotowanie do druku „Wierszy ostatnich” i powieści „Góry Parnasu. Science fiction”; opracowanie prawie 900-stronicowej „Bibliografii druków zwartychˮ, następnie kalendarza życia i dzieła. Po tym wszystkim poczułam się jak Rambo polskiej miłoszologii i powiedziałam: No dobrze, to teraz czas na otwarcie puszki Pandory. Czas na lekturę zapisków z mojego dziennika. Zobaczę, co tam jest, czy to się do czegoś nadaje. Przeczytałam i, choć to zabrzmi grafomańsko, przeżyłam te osiem lat z Miłoszem jeszcze raz.
Uderzyło mnie, jak nieskrępowany, a jednocześnie suwerenny był Miłosz w moich zapisach. Jakże inny od tego, co o nim czytałam, czego słuchałam. Zrozumiałam, że trudność w opisie Miłosza polega na tonacji i intensywności. Był jak Savonarola, Loyola, Mickiewicz, Piłsudski. Wszystkie te wielkie sprzeczne niepokorne duchy. Trzeba spróbować innego sposobu, innego języka. Postanowiłam schować całą zdobytą wiedzę, a przywołać obrazy i głosy, uruchomić dzianie się. Zawrzeć moje rozmowy z Miłoszem i domownikami. Użyć wielu form i punktów widzenia.
„Miłosz w Krakowie” to rodzaj świadectwa, a nie literatura dla literatury.
– Dziękuję, że pani to zauważyła. Tak, to przede wszystkim świadectwo w formie kalendarza, a przez to rodzaj reportażu z życia noblisty i jego otoczenia.
Kilka osób z kręgu Miłosza czytało tę książkę przed drukiem, nie byłam wszystkiego pewna. Pytałam ich, czy o kimś nie jest za dużo, czy nie za mało, kogo brakuje, jaki jest obraz całości. Mówili: „Nie da się tego lepiej opisać. A poza tym, kto miałby to zrobić? Byłaś najbliżej. Ale to nie jest książka lekka i przyjemna. Poza tym piszesz o Nim. Nikt tak o Nim nie pisał. Wiesz, co robisz? Chcesz tego, prawda? No, to musisz być gotowa”.
Trzeba powiedzieć, że to książka dla tych, którzy chcą wiedzieć o Miłoszu wszystko. Chwilami poruszająca sprawy intymne. Rzeczy dobre i złe.
– W książce jest jakiś mizerny procent tego, co przeżyłam. Ale nie trzeba pisać wszystkiego, żeby powiedzieć wszystko.
Tych jego ostatnich lat nie ma opisanych nigdzie. W biografii Miłosza autorstwa Andrzeja Franaszka ciężar jest inaczej rozłożony. No i on spojrzał na jego życie jako historyk literatury.
– To najlepiej udokumentowana biografia, czyjakolwiek, jaka się ukazała w Polsce. Ja nie chciałam być tak mądra jak Andrzej, a raczej chciałam być ciut głupia. On zamierzył sobie monografię dzieła i życia. Mój temperament jest inny. No i diametralnie inna jest moja perspektywa. Ja byłam za blisko, żeby uwierzyć w różne konstrukty teoretyczno-literackie. Musiałam zmagać się z czystą materią. Lawą.
Żeby opisać człowieka, trzeba znaleźć tę oś, która go konstytuuje. Osobowość twórcza nie jest choinką, na której można zawiesić każdą teorię i każdą opinię. W przypadku Miłosza, upraszczając nieco, jest nią sfera duchowa, meta. To znaczy takie słowa, jak zbawienie, zły duch, anioł, zaklęcia, religijne rytuały – nie są słowami z katechizmu przedszkolaka. To Miłosza naprawdę zajmowało. A nawet dręczyło.
Następnie, ponieważ kres uwydatnia początek, człowiek podsumowuje swoje życie, robił to cały niemal czas również i on. Mówił przy różnych okazjach albo bez, najczęściej do mnie, bo byłam w pobliżu, albo w powietrze. Notowałam to. Nikt do tej pory nie opisał rodziny tego pisarza, tzn. żon, synów, rodziny brata. To ważne, szczególnie że on sam unikał tego tematu, ale ze mną o tym rozmawiał. Pokazałam też, kto był dla Miłosza z kręgu twórców ważny i jak to się przejawiało na co dzień, a jak w dziele. I zdaje się, że najważniejszym był Herbert.
Może najcenniejsze jest to, że pokazuję Miłosza w dynamice, prądzie życiowym. Jego reakcje na konkretne sytuacje, osoby, zdarzenia. Na tym mi zależało. By czytelnik ZOBACZYŁ. Wpadł w kosmos miłoszowy. Może nawet poczuł się dotknięty. W każdym razie, by zareagował. Uruchomił myślenie.
Pisze pani też m.in. o kobietach, o których Andrzej Franaszek nie pisał wprost – przede wszystkim o Renacie Gorczyńskiej, „prawdziwej miłości” Miłosza, jak pani mówi. Wcześniej ona sama wolała, zdaje się, tego nie wyjawiać, chociaż przekazała listy Miłosza do niej Beinecke Library i można je przeczytać, jeśli ktoś chce je znaleźć.
– Andrzej wziął na siebie zadanie trudne. Jego książka to pierwsza próba ujęcia tego życia i dzieła w formie zobiektywizowanej, z całym aparatem naukowym. W „Miłoszu w Krakowie” postanowiłam wprowadzić te wątki, do których Andrzej nie miał dostępu albo się nimi nie zajął dostatecznie. Może mam też inne podejście do erotyki niż on? Na przykład takie jak Zygmunt Mycielski, co wiemy z jego dzienników. Mnie bardzo interesowały związki poety z kobietami. Tym bardziej że on ze mną na takie tematy rozmawiał, czego zapis jest w książce. Przejmujące rozmowy prowadzone w szpitalu na intensywnej terapii o Jadwidze Tomaszewicz, żonie Sergiusza Piaseckiego, czytanie listów od niej, dyktowanie o niej. Temat „Miłosz a kobiety” aż prosił się o gruntowne przemyślenie i opisanie, bo kobiety były dla niego egzotycznymi ogniwami wielkiego kręgu życia. Więc także związek z Renatą Gorczyńską, której przyjaźnią się cieszę i mam nadzieję, że tak zostanie, zobaczyłam na szerszym tle: psychofizycznych dominant Miłosza i związków z innymi kobietami. Renata wykonała ogromną pracę psychiczną, by zakończyć ten związek, ale być może większą, by dobra pamięć tego związku trwała. To najtrudniejsze zadanie w życiu: by pamięć fantastycznych momentów opromieniała nasze życie. A pamięć złych momentów nie spopielała go. Niewielu się to udaje. Ale bez tego nie można żyć. I on także wykonał taką pracę. Kiedy to wszystko się zobaczy w szerokim kadrze, wtedy dopiero uroda i jakaś ostateczność wiersza „Do Heloizy”, wiersza napisanego na pożegnanie tej miłości, czy wiersza „Po wygnaniu” uderzy nas w pełni.
Przytacza też pani słowa samego Miłosza, bardzo bezpośrednie, z pozostawionych przez niego „Materiałów do mojej biografii”, że jakaś kobieta „dawała mu dupy”. To może on sam wcale nie chciał się tak pudrować?
– Raz chciał, raz nie chciał. To, co nam o sobie zostawił, jest poczciwe w porównaniu np. z „Kronosem” Gombrowicza czy materiałami, jakie zostawiają po sobie inni wielcy pisarze. Wszystkie te wątki rozwinęłam w książce i teraz nie dam rady zrobić tego lepiej. Ale powiem, że w życiu Miłosza nie było tak wiele kobiet, ile mogłoby być. W porównaniu z nim jestem rozpustnicą, a jestem dopiero w połowie drogi. I myślę sobie, jak ten człowiek się karał za to, że miał ochotę na jakąś kobietę. Ktoś tak biologiczny jak on, tak czujący świat każdym fibrem, przez te swoje powściągi na tak niewiele sobie w życiu pozwalał, być może w literaturze właśnie najbardziej i najwięcej. Jeśli więc przywołuję te słowa Miłosza, to też, żeby pokazać, jak cieszył go ten moment pewnego orgiastycznego, biologicznego szczęścia. Cieszył tak bardzo, że on, mistrz słowa, użył rubasznego, prostackiego języka.
Miłosz był człowiekiem skrajnych emocji, skrajnych zmian. Proteuszowy. Poznałam go pod koniec jego życia jako człowieka, który panował nad sobą, był raczej łagodny. Ale przecież czułam, co tam pod spodem się dzieje. Nie chciałam, żeby to, co wiem, czuję, widzę zginęło w powodzi papieru, pseudowiedzy. Ale jak to zrobić? Jak opisać człowieka przygniecionego masą papieru, którą sam też wytworzył na swój temat? Weźmy na przykład takie banalne zdanie, że to był człowiek, który walczył z demonami. Ale jak to pokazać? Czy wystarczy, jeśli powiemy, że Miłosz całe życie obawiał się szaleństwa i w końcu szaleństwo zagościło – nie w nim, ale w jego otoczeniu, na co on patrzył bezsilny? Czy wystarczy, jeśli napiszę, że siedział tu godzinami w tym fotelu przy biurku, gdzie my teraz, ze zwieszoną głową po przeczytaniu listu od syna, Petera? Czy to wystarczy, jeśli powiem, że po jakiejś rodzinnej awanturze kipiał purpurowy ze złości? Przecież takie sytuacje są normalne w naszych domach. Jak pokazać kogoś, kto całe życie ucieka przed chorobą umysłową? Ucieka w literaturę. Jest fanatycznie pracowity, biegnie przed siebie, jakby go bies gonił.
Lubię płytę, na której Miłosz czyta „Ballady i romanse” Mickiewicza, nagrane w latach 70. w Berkeley. W jego głosie słychać tę pogoń. Czuje się ciarki na plecach. Nagle się wie, że To jest, los jest, śmierć jest, nic nie da się odwrócić. Miłoszowi najbliżej było do Mickiewicza. To zranione dziecko znad Niewiaży. Człowiek, który stamtąd wyjechał i nie miał gdzie wrócić. Który miał Litwę przed oczami, kiedy umierał. Jest taki zapis Miłosza w jednym z ostatnich kajetów, niepublikowany, uczyniony jeszcze pewną ręką bez skreśleń. Przeczytam pani: „Kraju mój utracony ty jesteś jak zdrowie./ Należy się tobie elegia pożegnalna./ Od jednego z twoich synów, który dostał od ciebie wszelkie dary./ Serca i wyobraźni, który zapach twoich cząbrów twego ajeru i twego burzanu niósł przez 3 kontynenty./ Kraju mój leśny, rzeczny i jeziorny/ byłeś mi mapą wszelkich ziemskich krajobrazów”.
Więc jak opowiedzieć o człowieku, który poruszał się nie w strefach średnich ani niskich, ale wysokich emocji, a jednocześnie tak się kontrolował?
Co mogło go wyprowadzić z równowagi?
– Głupota i bezmyślność. Czasem przez telefon kogoś ochrzaniał, rugał. Joanna, żona Toniego śmiała się: „Czesław znów opierdala tego i tego. Chodźcie posłuchać”. Wychodziłam wtedy z pokoju. To mogłam być ja. Po drugiej stronie linii. Też bywałam karcona. Ale wie pani, to były dla mnie raczej przyjemności – wypunktowanie, za co Miłosz mnie ochrzanił. Miłosz furioso? Hm… No, może wtedy, gdy rozmawiali z Carol o antysemityzmie Polaków.
Czyli gdy spierali się o Grossa?
– Tak. Ona uważała, jak wielu Amerykanów, że Polacy to antysemici, a Miłosz nie znosił uogólnień. Cenił sobie kontekst, którego u Grossa nie ma. Chodziło mu o to, że jeśli Polacy są antysemitami, to co należy mówić o Francuzach, Litwinach, ba, a co o Austriakach? Najnowsza książka Snydera pewnie by mu się spodobała. Mawiał: „Najgorsze, pani Agnieszko, że zostają uogólnienia”. No widzi pani, my tu gadu, gadu, a moja wieś i tak wie, że sypiałam z Miłoszem. I jak zmienić tę wiedzę ludu?
Nie ma szans.
– Był to w gruncie rzeczy swój chłop. No, ale nie chciałabym tego spłycać i spoufalać się, bo bardzo tego nie lubię, a wszystko wokół jest takie towarzyskie, kumpelskie. Trochę był nieznośny, bo wymagający, ale bez tej cechy nie ma rozwoju. Doskonały fachman, wiedział, jak pracować, dyktować, jak pokierować dniem, żeby był najefektywniejszy. To jest w mojej książce, ten dzień wypełniony po brzegi pracą, spotkaniami, rozmowami, wyjściami do kina, podróżami. Miał swoje powiedzonka. Na przykład: „Zarobiliśmy ździebełko na chlebek i masełko”. To z Gałczyńskiego. Albo: „A teraz zobaczmy, na czele jakiego stronnictwa stanęliśmy…”. No bo dyktował, dyktował, a potem czytaliśmy, czy poszliśmy w tym kierunku, w którym chciał. A gdy przeżył dobry dzień, napisał dobry wiersz, podyktował kilka linijek, miał udaną rozmowę, zjadł smaczny obiad, to był niczym kot sybaryta. Rozumie pani, błogość. Skory do żartów, psot. Nie miał Bóg wie jakich wymagań. Widzi pani to mieszkanie…
Skromne. Jak on tu pracował? Biurko w sypialni, która też przez jakiś czas była salonem. Tylu ludzi wokół, gosposie, pielęgniarki…
– Właśnie, ten kąt, biurko pod oknem, zabezpieczał jego komfort warsztatowy. Cała reszta miała funkcjonować, obiad miał być gotowy, godziny i goście ustaleni, a w lodówce się miało mrozić, mrozi się zresztą.
Miłosz gdzie zwykle siadał?
– Rzadko wstawał od biurka. Kiedy namyślał się albo chciał odpocząć, odsuwał krzesło, odchylał się i np. darł się do kuchni, do naszej gospodyni: „Pani Właadziuuu!”, „Pani Agnieszko, proszę zawołać panią Władzię, gdzie ona jest?”.
Śni się pani czasem?
– Już nie. Teraz śnię o innych panach. Ale kiedy odkurzam w mieszkaniu Miłoszów laski, jest ich cały zestaw: spacerowa, domowa, to przypominam sobie, jak czasem się bałam, że mnie Miłosz taką laską, jak szlachciura z Szetejń, prześwięci.
Kiedy sprzątając znajduję rzeczy dawno zapomniane albo nigdy nie widziane, myślę sobie: „No proszę, jeszcze to ukrył, i jeszcze to”. Na przykład pocztówkę od Herberta z 1980 r., w której pisze on, że się popłakał, oglądając ceremonię wręczania nagrody Nobla. A przecież ja to mieszkanie gruntownie sprawdziłam pod kątem materiałów źródłowych.
W książce są opisy relacji Miłosza z innymi poetami, ale zależało mi, żeby przywoływane przeze mnie sądy Miłosza nie były sądami bez kontekstu. Chciałam, żeby np. trzymanie Różewicza przez Miłosza na dystans było zrozumiałe, i to, dlaczego Miłosz rzucał w powietrze zirytowany: „Kogo ja popierałem, to grafomania!”.
To dotyczyło konkretnych wierszy czy Różewicza w ogóle?
– Późnego Różewicza. Ale właśnie to, że Miłosz tak o nim mówił, świadczy o tym, że mieli więź, czytali się nawzajem uważnie. Jednocześnie nie roszczę sobie pretensji, że jest to cała prawda o jakiejś relacji, chcę tylko czytelnikom Miłosza dać narzędzia do ręki: proszę, ja zebrałam taki materiał, wy idźcie dalej. Droga pani, z całym szacunkiem, pani mnie pyta o jakieś skrawki, które nawet nie umiem teraz dokładnie przytoczyć, a w mojej książce jest dwa tysiące nazwisk i tyleż tytułów.
Napisała pani, że Miłosz nie był dla pani intelektualnym wyzwaniem. Nie mieści mi się to w głowie.
– Zacytujmy więc dokładnie: „Czy może być dla mnie wyzwaniem intelektualnym człowiek, którego nie interesuje ani muzyka, ani malarstwo, ani film, ani taniec, ani sport. Drugi człowiek w gruncie rzeczy też nie. Albo o tyle o ile”. Nie mogę do tego nic dodać. Mam nadzieję, że teraz za to nie gilotynują. Poza tym jest to jednak zdanie wyrwane z kontekstu. No dobrze, coś dopowiem, bo jestem uprzejma. Takim wyzwaniem jest dla mnie choćby Gombrowicz, który pokazuje mi pewne protezy myślenia. Inny kłopot polega na tym, że ja mam dar akceptacji świata, który jest tak urządzony, jak jest. Stałe pytanie Miłosza, skąd zło, jest dla mnie pytaniem nietwórczym. Ono mi nic nie daje. Zło jest. Tylko naucz się je rozpoznawać, ono się przebiera. Nie chodzi o to, że przechodzę nad tym do porządku dziennego, wręcz przeciwnie, mówiłyśmy o tym: pies bernardyn. Ale na przykład prześladuje mnie zdanie, że dobre myśli są rzadsze niż dobre uczynki. Czasem robi się coś dla kogoś, żeby ukryć swoje myśli. Więc chodzi o to, że Miłosz zatrzymuje się na tych liniach i w tych miejscach, które mnie nie interesują.
Między moim pisaniem a życiem nie ma rozdźwięku. Miłosz zdaje się bardziej, że tak to ujmę, farbował. To znaczy autokreował, zamazywał, kokosił się w łożu stylu. No i był chyba pruderyjny, a może to kwestia generacyjna. Decorum, stosowność. I jeśli rozstanę się z Miłoszem, to nie rozstanę się przecież z jego wierszami. Pewne emocje będą ze mną już zawsze. Jakieś światło, pomimo wszystko.
Co on by powiedział na pani książkę?
– Pisałam ją, patrząc Miłoszowi prosto w oczy. Po wydaniu tej książki Toni, syn Czesława, zapytał mnie, czy nie uważam, że byłoby przyzwoicie, gdybym mu tę książkę przysłała przed drukiem. Byłam tak zaskoczona, że zapomniałam spytać, czy inni też to robili, bo wydaje mi się, że nie. W każdym razie przed drukiem to mogłabym przysłać tylko jemu, to znaczy Czesławowi. Anyway, odpowiedziałam, że nie i niech każdy pisze swoją książkę o Miłoszu. Niech między sobą rozmawiają książki.
Andrzej Wat zadzwonił do mnie po lekturze i powiedział, że to hagiografia bez świętego. Trafne słowa. Jestem mu za nie wdzięczna, zwłaszcza że on widział wiele i przeżył wiele. A książka jego mamy Pauliny Watowej „Wszystko co najważniejsze…” jest mi bardzo bliska. Watowa poszła dalej, była odważniejsza niż ja w opisie intymnych przeżyć. Zofia Ratajczakowa, profesor psychologii, muza Josifa Brodskiego, napisała, że różnorodność tej mojej książki jakże dobrze oddaje skomplikowanie Miłosza. Katarzyna Herbertowa, że wyobraża sobie, ile wysiłku kosztowało mnie napisanie tego wszystkiego. Ricie Gombrowicz fragmenty przetłumaczyli Basia i Lucjan Śniadowerowie i rzekła, że nikt do tej pory nie zrobił psychoanalizy jej osoby. I że ona jest celna. Zadumała się nad słowami Miłosza: „Chciałbym kogoś w rodzaju Rity: kompetentna i wierna”. Piszą ludzie, że nawracają się na Miłosza po lekturze, czytają go na nowo. Że książka jest zrobiona w języku, emocjonalna, bolesna, ale za życiem. Że wielka elegia po wielkim duchu, i że może coś wreszcie drgnie w nauce o nobliście.
Wie Pani „Miłosz w Krakowieˮ mógł nie powstać. Przecież nie wiedziałam, jak długo będę pracować dla Miłosza, nie mieliśmy żadnej umowy.
To znaczy pracowała pani na czarno?
– No tak, ale jakby się ktoś czepiał, to zawsze mogę powiedzieć, że za wikt, jak Eckermann dla Goethego.
A dlaczego nie powstał zapowiadany w Polsce Instytut Miłosza?
– O to trzeba pytać Antoniego Miłosza. Instytut Miłosza wymyśliłam razem z Kamilem Kasperkiem. Przekonaliśmy do tej idei w 2003 r. Toniego i jego żonę, Czesław mnie pobłogosławił. Przygotowałam kilka wersji statutu, opis struktury, projektów, możliwości finansowania. Miałam być jednym z kilku podrzędnych dyrektorów, zależało mi na działaniu. Kotłowało się to parę lat, w międzyczasie zrobiłam – w imieniu nieistniejącego w Polsce Instytutu – kilka międzynarodowych wystaw, konferencji, wykładów. Niedawno dostałam książkę, z której wynika, że Instytut Miłosza działa… w Claremont McKenna.
Tak, chciałam zbudować jakąś strukturę, założyć pracownię badań nad twórczością Miłosza, digitalizować dorobek, pracować nad bibliografią, kalendarzem. Szukałam partnera, odbyłam wiele rozmów z instytucjami, dyrektorami, szefami wszystkich szefów. W końcu uznałam, że bibliografię i kalendarz trzeba zrobić, nie może na przeszkodzie stać brak jednostki organizacyjnej. Wiele lat minęło, zanim zrozumiałam też, że, pomimo starań, nie zrobię doktoratu z Miłosza na UJ-ocie. Nie wydam kalendarza życia i dzieła w Wydawnictwie Literackim, choć zamówili go u mnie, został przeze mnie zrobiony, ale potem im przeszło.
To jest może przykre, bo to samo środowisko po śmierci pisarza wiedziało, jak nacisnąć te wszystkie czułe guziczki etosu, obowiązku, wdzięczności, by dzięki mojej osobie zrealizować własne cele. „Dla dobra Miłosza i jego dzieła musisz tu być, musisz pomóc rodzinie, to dla nich cios, sprawy się ułożą. Tyle mu zawdzięczasz, nie zbawi cię kilka lat więcej. A poza tym kim ty będziesz bez Czesława? Dobrze się zastanów”.
Tak, mieszkanie i archiwum CM funkcjonuje przez te 11 lat dzięki mnie. Tak, jestem jednoosobowym centrum ratunkowym w sprawach dotyczących tego pana. Tak, dzięki mnie Miłosz jest wydawany i to dobrze wydawany, nieustannie od swojej śmierci w Polsce i w 30 zabiedzonych krajach, tj. krajach byłego Związku Radzieckiego, byłej Jugosławii i Albanii, na czym mu zresztą zależało. Tak, chciałam wychować i zostawić po sobie małe upierdliwe klony Kosińskiej – ale skoro syndrom Eckermanna działa, moje poczucie obowiązku zmęczyło się, a ja wciąż łamię sobie głowę, jak co miesiąc związać koniec z końcem – to należy powiedzieć to, co zwykł mówić w takich momentach Czesław Miłosz: ASSEZ! Dość. Już wystarczy.
A czego on chciał, jak to miało wyglądać?
– Postanowił mi nie ułatwiać ani nie utrudniać zadania, i do niczego mnie nie zobowiązał. Pewnie pomyślał tak, jak powiedział do pani Władzi: „Agnieszka sobie poradzi”. W moim życiu pośmiertnym z noblistą są też wątki drastyczne, ale zachowam je do książki o… Mefistofelesie.
Kogo ma Pani na myśli? Rozumiem, że nie Czesława Miłosza?
– Ależ skąd.
– Droga pani, to są skomplikowane rzeczy, dlatego w jakimś sensie bliższy niż Miłosz jest mi Gombrowicz – w tym swoim śmiechu nad człowiekiem, który jest ciągle w relacji z zewnętrznym i z samym sobą. Zawsze stwarza się jakiś rodzaj pozy. Można powiedzieć, że i ta książka jest pozą, ale starałam się siebie ani nie powiększać, ani nie pomniejszać. A jeśli opisywałam siebie, to tylko po to, by czytelnik poznał, jaki rodzaj osoby był przy Miłoszu. Oczywiście istnieje pokusa kreowania własnego wizerunku i wystawienia sobie pomnika. Ale to już czytelnik sam musi ocenić. Najgorsze jest to, że o wielkich mówią mniejsi. Ich interpretatorzy. Jak sobie to uświadomię, to bardzo mnie to dyscyplinuje. To znaczy fakt, że Miłosz będzie widziany przez moją nieudolną próbę pokazania go. Dlatego między innymi pokazywałam ludzi przez działanie, dialogi, konteksty, detale, codzienność. Mnie np. działało na wyobraźnię, kiedy dowiedziałam się, że Thomas Bernhard nie znosił w swoim otoczeniu rzeczy bezużytecznych albo zepsutych, natychmiast je naprawiał albo wyrzucał. Dla mnie ten odruch oznaczał tęsknotę za ładem. Detale, ileż mówią o człowieku! Ale trzeba je umieć osadzić. Pisząc o tym, co się działo, co i kto, i kiedy mówił, jakim językiem, oddać szorstkość tego języka, czasem rubaszność. Szorstkość to piękne słowo, onomatopeiczne przy okazji. Rewers emocjonalności. Miłosz był człowiekiem do bólu emocjonalnym, a manifestował to będąc szorstkim. Przez te swoje powściągi, gorsety, zawęźlenia, częstował nas na co dzień weredyzmem. Albo milczeniem, albo śmiechem. Na zewnątrz to pięknie oprawiał.
Przy tej szorstkości jest i dużo czułości w waszej relacji. On jest kotem sybarytą, a pani, jak mówił Miłosz, „Sikorką”, chociaż wiadomo, czym takie relacje kończą się w przyrodzie.
– Oswoiliśmy się ze sobą. Miłoszowi było trudniej, bo nieufny z natury. Proces twórczy w obecności obcej osoby to trudna rzecz. Oczywiście, miewał sekretarki całe życie i nie byłam jedyną osobą, której dyktował swoje utwory, ale w takiej intensywności i tak długo, osiem lat aż do śmierci – byłam jedyna.
Kiedyś, przy okazji któregoś 8 marca, gdy podpisywał karteczki dla opiekujących się nim kobiet, zażartowałam: „Może pan nie zauważył, ale ja też jestem kobietą”. I Miłosz chyba pomyślał, że mnie czymś uraził, bo powiedział: „Pani Agnieszko, ja panią bardzo przepraszam, ja panią bardzo szanuję, pani to musi czuć, pani jest dla mnie ósmym cudem świata”. A komplementy z ust Miłosza to była naprawdę rzadkość. Ja sobie te kilka komplementów cenię, ale największym docenieniem było dopuszczenie mnie tak blisko siebie.
A kiedy to się skończyło, puszczałam sobie ten film w głowie. Cały czas. I on mi się ciągle włącza w różnych momentach – czy można było coś zrobić lepiej, czy mogłam powiedzieć coś innego, co by było, gdybym zachowała się inaczej. Mam czułość do ludzi starych, chociaż jest w tej książce kilka fragmentów ryzykownych.
Ja na pani miejscu z kilku bym zrezygnowała. Nie śmiałabym.
– Na przykład?
Fizjologia. Po co, skoro to dotyczy każdego z nas?
– No widzi pani, a starość to przede wszystkim fizjologia.
Chcemy, żeby starsze osoby były przezroczyste. Mnie zależało na tym, żeby ludzie popatrzyli na Miłosza jak na starego człowieka, który sobie zadał śmierć. Jestem przekonana, że przekroczyłby sto lat, gdyby chciał. Tak pracowały w nim siły witalne. Ale on już nie chciał żyć. Wyłączył wolę.
Zależało mi na tym, by wyjąć Miłosza z tej klauzuli specjalnego uprzywilejowania, jaką nakładamy na ludzi znanych, niedosięgłych, pieszczochów losu. Co jest nieprawdziwą protezą fałszującą ich człowieczeństwo. Wszystko, co nas dotyczy, ich także. Najczęściej robią coś tak samo jak my, a nawet gorzej. Ci sławni, zaręczam pani, najczęściej radzą sobie gorzej z logistyką tzw. życia, nie mają na nią czasu. Życie robi za nich służba. Ale tylko życie.
Więc pokazałam Miłosza jako istotę biologiczną, ale zrobiłam to z dedykacją dla kultury nowoczesnej – żeby się tego nie bać, żeby być. Ludzie starsi potrzebują tylko bycia z nimi, tylko tyle. To kronika zorganizowanej śmierci. Ostatnie obrazy, słowa, o których nie wiemy, że będą ostatnie. W czasie tego umierania, pamiętam swoje nerwy napięte jak postronki. To były godziny największej próby, niewiele w życiu jest takich prób.
Na co dzień był asertywny, trudny?
– Każda twórcza jednostka jest trudna. Szalona nawet. Czy pani wie, że Miłosz miał dwie próby ucieczki z tzw. normalnego życia i gdyby one się udały, to mielibyśmy być może drugiego Efrema czy Efraima, jak pisze Miłosz w dziwnym utworze z 1968 r. „Liturgia Efraima” czy w powieści z lat 70. „Góry Parnasu”? Może mielibyśmy nie poetę, a przewodnika duchowego. Autora tekstów liturgicznych? Pastora?
W 1949 r. 38-letni Miłosz przyjeżdża z Waszyngtonu do Polski i jest tak przybity sowietyzacją kraju, że po powrocie do Ameryki spotyka się z wysłannikami wspólnoty Primavera, która żyje w Paragwaju według zasad ewangelicznych. Chce się do nich przyłączyć, ma silną potrzebę vita contemplativa. Niedługo potem, w 1955 r., składa podanie do Rockefeller Foundation o grant na książkę o Indiach, gdzie chciałby pojechać, ale otrzymuje odmowę. Chcę podkreślić, jak ten aspekt drastycznej zmiany życia był u Miłosza silny. Poezja była dla niego jakimś sposobem wzięcia w siebie rzeczywistości, której istota jest okrutna, nieludzka.
Z tego, co pani pisze, ważne musiały być dla niego mailowe rozmowy z nieuleczalnie chorym, o czym pisze pani w książce, synem Peterem, który zadawał mu podstawowe pytania: po co to pisanie, po co komu ta krzątanina? Jak Miłosz to znosił, co mówił?
To delikatna materia, by ją zbyć w paru zdaniach i znów wolałabym czytelników zaprosić do książki.
Tak, myślę, że niezawinione cierpienie Piotra było dla niego najdotkliwszą z życiowych, ciągle jątrzących się ran. To, że o tym nie mówił, nie znaczy, że tym nie pisał. Chciałam, żeby czytelnik zdał sobie sprawę, jak dużą częścią swojej osoby Miłosz był tam, w Ameryce, z młodszym synem. Pytania, które zadaje Peter, są pytaniami fundamentalnymi. Wieczne synowskie memento. I być może obecność Petera wpływała na filozofię Miłosza, że w morzu cierpienia za wszelką cenę należy wydobywać iskierki światła, nadzieję.
„Jeżeli Boga nie ma, to nie wszystko człowiekowi wolno…”
– Chociażby. Więc jeśli się mówi, że Miłosz był poetą uroków ziemi, piewcą chwili, to trzeba pamiętać, dlaczego. A dlatego, że zmagał się z dręczącą go, zasłaniającą mu wszystko, spychającą go w depresję, nieusuwalną rozpaczą.
Z poematu „Gdzie słońce wschodzi, a kędy zapada”: „Sądzony byłem za rozpacz, bo nie mogłem tego zrozumieć”.
– Na przykład. Miłosz miał obsesję rzeczy ostatecznych. Jest ten słynny wiersz „Piosenka o końcu świata”, w którym staruszek podwiązując pomidory mówi, że innego końca świata nie będzie. Także idea „Gór Parnasu” jest taka, że świat zmierza w złym kierunku i człowiek może nadać sens swojemu życiu tylko, jeśli popatrzy na nie przez pryzmat rzeczy ostatecznych. One mogą uporządkować nasze życie, ale pod warunkiem, że zrozumiemy wreszcie, że apokalipsa dzieje się teraz.
To z kolei wiąże się z jego obsesją upływu czasu, znikania z pamięci, ale i z powierzchni ziemi – rzeczy, miejsc, osób. Stąd jego literatura. Ciągle coś nie dawało mu spokoju: mógłbym lepiej opisać… Widziała pani film Mike’a Leigh o malarzu Williamie Turnerze? Przez całe życie, codziennie wychodził rankiem z domu i szkicował nowy układ chmur, nowy odcień nieba. Miłosz robił dokładnie to samo: od rana z notatnikiem wyruszał w swoją podróż. Nieustannie w procesie. Wielcy twórcy to mają. Krystian Lupa na przykład.
Wspomina pani, że gdy Miłosz przestał pisać, mówił, że zeświruje.
– W tym żartobliwym stylu wyraził pewien stan odpływania od spraw tego świata. Ale tak, był taki moment, kiedy przestał pisać wiersze, a zaczął proces umierania.
Rodzaj decyzji?
– Nie rodzaj, po prostu decyzja. Powiedział: „Już nie będę więcej dyktował wierszy”. Chyba nic na to nie odpowiedziałam, wszystko było jasne. Potem kończyliśmy już tylko „Spiżarnię literacką”, jakieś mini-eseje. Były wtedy chwile, jak to w życiu, tragikomiczne. Myślę, że jego odchodzenie było dość łagodne. Umrzeć wśród bliskich, w domu, tak jak chciał, skończyć swoje sprawy – to chyba szczęście, nie sądzi pani?
Pani jak się z nim pożegnała?
– W tym czasie żegnaliśmy się codziennie. To znaczy wiedzieliśmy, że jutro już możemy się nie spotkać. Nie padały żadne wielkie słowa. Uzgodniłam z Miłoszem i rodziną, że wyjadę na krótkie wakacje, jakby co – wrócę.
Ostatni wiersz Miłosza. Najpewniej o Oskarze Miłoszu. 22 grudnia 2003 roku nadał mu tytuł „Dobroćˮ. Wiersz, kończy się tak: „Miałem trudności ze zrozumieniem tego człowieka/ bo z tego co mówił przezierała jego wiedza o straszności świata,/ raz kiedyś doznanej i odczutej aż do samych trzewi./ Zadawałem więc sobie pytanie jak zdołał poskromić w sobie bunt i zdobyć się na pokorną miłość.[…] Ale także wierzył w nieskalane piękno ziemi sprzed upadku Adama./ Którego wolna decyzja sprowadziła śmierć na ludzi i zwierzęta./ Ale to już było coś czego mój rozum nie potrafił przyjąć”. Rozmawiałam o tym ze spowiednikiem Miłosza, z którym się przyjaźnię. Potwierdził, co mocno czułam – Miłosz ubolewał, że nie mógł wierzyć bardziej. Obserwowałam to przez ten rok umierania. Poczucie, że jest niegodny. Niegodny, żeby Stwórca go jakoś wzmocnił, poprzez np. doznanie mistyczne. Jest darem taka wiara, o jakiej Miłosz pisze ponad pół wieku wcześniej w wierszu „Wiara” – że wszystko, co na tym świecie jest, łącznie z niezawinionym cierpieniem, jest częścią tego ziemskiego świata. Nie należy zadawać tego rodzaju pytań. No, ale on pytał.
Należy tu podkreślić, że literatura była dla Miłosza operacją praktyczną. Jeśli szukał języka, publikował za dużo, to żeby lepiej opisać świat, znaleźć sens życia, nie literatury. Jednak człowiek nie znajdujący spokoju w relacji z bóstwem, zawsze będzie nienasycony. Kiedy Szymborska umierała, miała powiedzieć: „Nie martwcie się o mnie, miałam takie szczęśliwe życie”. A co dyktuje mi Miłosz pod koniec życia w zapiskach „Starość”? Że jest strasznie nieszczęśliwy, biedny. Mnie to zastanawia, dlaczego on widział tylko swoje poniżenie, a nie na przykład fakt, że wokół niego byli bliscy, że był tak dobrze zaopiekowany?
Ale czy możemy to oceniać – cudzą rozpacz i odchodzenie?
– Myślę, że to jednak sprawiły te cechy, które przywiązują człowieka do niego samego. Ten pierwiastek nienasycenia i egoizmu, z którym Miłosz walczył. Inna sprawa, że kiedy ukończy się dziewięćdziesiąt lat – zwykł był mawiać Miłosz – przebywa się w rejonach niezbadanych.
Mówił pani, że się „odłączał” i przemierzał jakieś fantastyczne kontynenty…
– To były stany pół snu, pół próby. Człowiek jest mądrze skonstruowany, organizm przyzwyczaja go do różnych stanów, choroby, starości. Podobno do śmierci też.
„Dalsze okolice”, jakby powiedział Miłosz, stają się bliższe?
– Jego ostatnie zapiski są jak ze snu właśnie. Wyjęte z tego stanu błogości, którą obserwowałam, gdy przy nim siedziałam. Trochę spał, trochę nie spał, trochę mu czytałam, rozmawialiśmy monosylabami. Ale naprawdę ostatni jego zapis brzmi: „Siedzieliśmy po uszy w palącej się smole wywieszając ozory spragnione choć kropli wody”.
My tu ciągle o odchodzeniu, a przecież „Miłosz w Krakowieˮ jest tak bardzo za życiem, tyle w nim wiru, pędu, emocji, tyle śmiechu ozdrowieńczego – jak mi piszą czytelnicy.
Pani książka nie jest zbytnio promowana.
– W sytuacji, kiedy promocja równa się informacja, jest to trochę niezrozumiałe, bo jak taka książka ma dotrzeć do czytelnika? Nie było jej nawet na tegorocznych Targach Książki w Krakowie. Myślę, że działania wydawców można streścić myślą nieuczesaną niejakiego Leca „Gdybyż jeszcze kozła ofiarnego można było doić!ˮ. Bo zawsze cierpi na tych działaniach książka i ta przestrzeń, którą mogła uruchomić, a nie uruchomiła.
Z Miłosza co pani najbardziej zostało?
– Jego staranie się. Żeby codziennie zrobić coś w kierunku sensu.
Co będzie pani teraz robić?
– Chcę mieć własne życie. Chcę pisać, zawsze chciałam. Mój tato pochodził z Beskidu Niskiego, z Wójtowej koło Biecza i Gorlic. Nigdy tam nie mieszkałam, ale ilekroć tam jadę, czuję się jak wśród swoich. Górale, łemkowszczyzna, ruszczyzna. Południowy wschód Polski, ziemie nie opisane i domagające się opisu. Ojciec, rocznik 1932, z nich wyszedł i tułał się po całej Polsce, zbudował swoje życie poza ziemią swoich ojców, zmarł przedwcześnie, wielu rzeczy nie zdążył. Ja chciałabym zdążyć. Mam dwa pudełka zapisków ojca i myślę o pełnokrwistej powieści o jego ziemi.
Zawsze mnie też fascynował polski język erotyczny, jego ubóstwo. Mam pomysł, trochę zrealizowany w rękopisie, na powieść erotyczną osadzoną tu i teraz, ale właściwie psychologiczną, o tym, jak to z nami jest, gdzie na co dzień podziewają się te nasze namiętności. Bliski mi jest Białoszewski. Kiedy jadę autobusem linii Nowa Huta-Kurdwanów na Bogusławskiego, czuję się jak Wyspiański na weselu. Otwieram uszy, otwieram oczy. Raduje mnie, że ten ludzki monolog przeze mnie przechodzi, że ja go słyszę.
Więc chcę już zacząć. Sprawdzić, czy mogę być kimś bez Miłosza. Nawet jeśli będę nikim, to znaczy tylko samą sobą.