„Gazeta Wyborcza”, 9 czerwca 2015. Tekst włączony do książki: Życiorysta dwa, W.A.B. 2017.
Pierwsze dwa zdania wstępu autorki niepokojące: „Przybliżyć człowieka. Zbliżyć się do człowieka”. Pięknoduchowskie, nieco egzaltowane, ale już zaraz w tym samym akapicie lepiej: „Oto portret Czesława Miłosza wykonany różnymi technikami”. A w następnym już całkiem dobrze: „Miłosz to suma przeciwieństw, jowialny Cześnik i milczek Rejent, świętoszek i rozpustnik, skąpiec i hojny mecenas, dziki niedźwiedź grizzly i Kubuś Puchatek, spolegliwy indyjski słoń i uparty osioł”. I już wiem, czuję, że te prawie osiemset stron Agnieszki Kosińskiej będzie się opłacać. I te ponad dziesięć lat, które nad nimi ślęczała, też.
Mistrzyni Polski w podnoszeniu ciężarów z tej kobiety o drobnej posturze, bo przecież wcześniej jego bibliografia i przygotowane do druku edycje pośmiertne, a teraz to, Miłosz w Krakowie, jej, jak pisze, tren. Wyrwała więc do góry ciężar nie tylko jego opasłych tomisk, ale uniosła też jego samego, jako pryncypała i człowieka w jego krakowskim domu. I jego ciało, dosłownie, o czym potem.
Smok Wawelski ta Kosińska, istota wielogłowa, dla Miłosza sekretarka i redaktorka, archiwistka i praczka też, i woźna, i pocieszycielka i majordomus, wymienić jej wszystkie funkcje, limit znaków mi tu ucierpi.

I maszyna do notowania i nagrywania, rozmowy podane są w formie dialogów, musiała nagrywać na dyktafon. I notować, notuje notorycznie, każdy szczegół, na przykład model i numer jego pierwszej komórki, rozmiary jego portfela, zawartość wszystkich szuflad, rząd i miejsce siedzeń na biletach do kina. Dziobie każdy drobiazg jak kura i „nanosi na siatkę chronometru”, efekt jest taki, że szczegóły i „opiłki pamięci, które tu zbiegają się i łączą”, rosną jak ciasto na drożdżach, zbierają się w monumentalny, mozaikowy obraz dnia powszedniego Miłosza w Krakowie. Rzecz w naszej literaturze bez precedensu, ten dziennik z Miłosza i siebie samej.
Jest dużo o humorze Miłosza. A w zasadzie o jego braku w porównaniu na przykład z Herbertem, przy nim to humor jego w cieniu. Chociaż go miał, prywatnie, bo w tekstach to ze świecą szukać. Miał go, potrafił na przykład powiedzieć na wpół żywy w szpitalu, kiedy go karmiła, „nareszcie sekretarka się do czegoś przyda”. Lub napisać do Carol o jednym z jego wystąpień, że wypadło śmiesznie, bo zapomniał być głupi. Przy czym humor jego był najczęściej figlarny, takie trochę wojskowe jaja, siupy rubaszne. Kawał lubił ten o skojarzeniach: pielęgniarka pokazuje żołnierzom chusteczkę i pyta, z czym się ona im kojarzy, jeden odpowiada, z dupą, na pytanie, dlaczego, mówi, bo mi się wszystko z dupą kojarzy. Czarny humor zdarzał mu się sporadycznie, przytaczał zdanie o morderczych instynktach Litwinów, „nie ma już drzew, na których można by było wieszać Polaków, i rzek, w których można by było topić Żydów”.
Jest dużo o ostrej, oskarżycielskiej pijackiej tyradzie Herberta wobec Miłosza w Berkeley, po której przestali być przyjaciółmi, i o Gombrowiczu, który dla Kosińskiej, prawdziwie zabawny i migotliwy, i z którego czytania więcej ma przyjemności niż z Miłosza. I o przerywanym stosunku Miłosza do Różewicza, o tym, że był on głuchy na jego wiersze. Jego reakcja na tomik Szara strefa taka: „Kogo ja popierałem? Cały czas widziałem w nim prostactwo, a jednak go popierałem”. Można się żachnąć, ale coś w tym na rzeczy, po ich krótkim spotkaniu Kosińska zapisuje: „Pani widzi, co się dzieje. Na przykład ta cipa Madonna. Pani wie, ona w Rzymie występowała na krzyżu. Zaprosiła na to Benedykta, idiotka”. Lub to: „A ten Gibson, pani wie… Idiota, cham, z tą Pasją, jak śmiał!”. Komentarze taksówkarza, nie poety, jeśli przyjąć, że Różewicz mówił je serio.
Jest o samotnym, chorym psychicznie synu Peterze i jego samobójczej manii i jest o Janie Błońskim, kiedy ma już alzheimera i na zdjęciu nie rozpoznaje dopiero co zmarłej żony. I o Renacie Gorczyńskiej, autorce książki o nim, Podróżny świata. Oboje wpadli kiedyś w burzliwą dolinę miłości. Z listu Renaty: „Co cię nagle Miłosz obchodzi, Rudnicki? Więc tak, w szkole jako dzieciak rzucił się na pauzie na drugiego chłopczyka, bo ten zaczął się z nim przedrzeźniać, krzycząc: matka szmatka! Dla CM to była jakaś straszna obraza i gdy o tym opowiadał około siedemdziesiątki, nadal wspominał tamtą wściekłość. Z początku nie umiał pisać wypracowań, dostawał złe stopnie za styl telegraficzny, wreszcie pojął, że trzeba lać wodę”.
On
Miłosz to był gość, który codziennie jak wszyscy wstawał rano i szedł do łazienki, a potem, jak mało kto, pisał wiersz. A kiedy mógł już tylko dyktować, zawsze wiedział co, miał w głowie dokładną mapę wiersza i widać było, kiedy po niej podróżował. Który jeśli dyktował list, brał głęboki, epicki oddech, a potem raptownie kończył, jak rollercoaster, powoli pod górę i w sekundę na dole. Który miał pełne kieszenie adresowników i kalendarzyków, i lupę, bo oczy. Który w telewizji wolał oglądać zwierzęta niż ludzi, uwielbiał, o zgrozo, Złotopolskich i Harry’ego Pottera, a także animowane bajki japońskie. A Rejs nie, o scenie rozmowy o filmie polskim powiedział, „Eee, to jakiś bełkot”. Ja bym tam nie chciał chodzić z nim do jednej klasy. Który miał podagrę i degenerację makularną, drętwiejące stopy, astmę, błędnik, kataraktę w oku, prostatę i długie, wystające z nosa włosy, które lubił pieszczotliwie szarpać. I lubił ślinić palec, przewracając kolejną stronę, przy nagrywaniu tekstu do radia o tożsamości poślinił go dwadzieścia dziewięć razy. Który nie znosił honorowych obowiązków, procedur, rautów, bo słuch tępy, a kochał wódkę, wódeczkę, i żeby zawsze była zmrożona. Który ze skąpstwa zrezygnował z kupna krzesła na prowadnicy wzdłuż schodów, bo za drogie, i skończyły się żarty, a zaczęły schody. Który jako pisarz był jak zwierzę drażliwe, przeczulone na punkcie własnym oraz żądne pochwał. Który siorbał i mlaskał przy jedzeniu, a okruchy zebrane na brodzie powoli spadały podczas poobiedniej drzemki. Który odmówił napisania tekstu do izraelskiej gazety „Haaretz” o tym, jak różne narody próbują uporać się z przeszłością, bo musiałby napisać, że Żydów litewskich zamordowali Litwini. Który zdobył wszystko i biegł ciągle przed siebie. Który – zdarzało się – kiedy spał, machał w powietrzu rękami i nogami, jak niemowlę, lub mówił przez sen z ulgą, „Ooo, kurwa”. Ponieważ często śnił, że lata. Który miał obsesję Jedwabnego w tym sensie, że dręczyło go to, jak tysiąc sześciuset Żydów mogło pomieścić się w jednej stodole. Który stale się kontrolował i zasznurowany był do imentu. I stosunek do kobiet miał jak do mebli użytkowych, zdarzało się jednak, że je gładził, dosłownie. Po śmierci Carol, która – „kochała go, to pewne, ale czy go lubiła?” – wiele razy otwierał szufladę i patrzył na jej pożegnalny list: „Najdroższy Czesławie i wielka miłości. Całuję Cię i obejmuję, tak jak wiem, że ty mnie. Obejmuję Cię i całuję na zawsze. Z miłością, Carol”. A potem zamówił jej popiersie, chciał je widzieć przed ostatecznym utrwaleniem w brązie, do mieszkania wnieśli mu jednometrową Carol z wosku, usiadł na krześle i wodził rękami po jej twarzy, sprawdzał rysy i proporcje i zdecydował, że stała będzie na takiej wysokości, że pił będzie herbatę razem z nią.
Ona
Wiadomo już, kobieta, która jak klucz francuski, do wszystkiego. I do walki z wiatrakami, wiatrak to na przykład stary piec Vaillant, psuje się ciągle, ciągle czegoś żąda, nikt go nie rozumie i niezrozumiany do końca przeżyje swoich domowników. Która pracuje dłużej i więcej, niż powinna, a zarabia za mało, niż powinna, i która prosić musi o podwyżkę kilka miesięcy, bo pracodawca jej jest hojny inaczej, aptekarsko. Która zaniedbuje dom, dziecko i siebie, a on potrafi mieć jeszcze pretensje, że się spóźnia. Która zauważa, że stuka zębami, kiedy myśli, i stukać musi często, bo potrafi pisać zdania takie: „Nieszczęścia stoją zwykle spokojnie za rogiem jak grzeczne psy czekające na znak swojego pana”. Która prawie nie robi makijażu, bo nie umie się malować. Której ostatnia młodość schodzi na chodzeniu między pokojem jego i Carol, jego żony. Na przykład z jakimś zaproszeniem, idzie od niej do niego, żeby się ustosunkował, i wraca, on uzależnia swoje zda-nie od niej. Kula bilardowa popychana dwoma kijami. Która często ma dość, na przykład Miłosza, bo za dużo Miłosza w Miłoszu i za dużo rodziny Miłosza. Która czuje się jak kobieta wśród skorpionów. Która czuje się zarażona śmiercią, bo żyje z nią, to jest z człowiekiem, który nawet w liście do syna pisze, że modli się o śmierć. Która codziennie porusza się w mazi jego depresji i oddzielania się głowy od ciała, którego rozpadem przesiąka, jak inaczej, kiedy osiem godzin dziennie z nim, pięć dni w tygodniu.
Parę odsłon z mieszkania na Bogusławskiego 6
Jako para przyjmowali pięć pozycji. Przy biurku dwie, biurko nie za duże, na nim komputer, jej papiery, jego książki i jeszcze olbrzymia mysz, bo jego ręce duże, więc biją się o miejsce, co raz jedno przesuwa rzeczy drugiemu. To górny front walki, na ręce, jest jeszcze dolny, na nogi, wnęka na nie pod biurkiem niewielka, zajmuje ją swoimi, ona po godzinie cierpi, nie wytrzymuje i wpycha się tam, on ją wypycha, wkrótce to samo. Trzecia pozycja: ona przy komputerze, on obok na niemiłosiernie trzeszczącym fotelu wiklinowym, rozebrany do pasa ćwiczy z pielęgniarką chory kręgosłup. I pyta przy tym, czy niedźwiedzie mają wszy, bo swędzą go plecy. Czwarta pozycja na kanapie, zsunięci na siebie, bo nie słyszy, co mu czyta („Ale pan na mnie leci!”), piąta u niego w łóżku, ona niby na krześle obok, ale prawie na nim, z powodu jak wyżej. Po jednym z tych czytań pościelowych zapisuje, że słuchając, wygląda on jak jej królik „w chwilach największej błogości, też leży na grzbiecie z łapkami do góry i rozmytym wzrokiem”.
Czasami pomaga mu wstać, trzyma go mocno pod łokieć i pachę, „obejmuję ramieniem tyle Miłosza, ile dam radę”, i podnoszą się na raz, dwa i trzy.
Pyta ją, czy zna jakieś magiczne słowo z dzieciństwa, które pozwalało wykluczyć się z gry w grupie, nie zna. Mówi, że u nich było to „czur-czura, a jak nie poskutkowało, to się darliśmy: czur-czuraa! Czur-czuraaa!”.
Podaje mu kurtkę, on, „pani Agnieszko, to nie moje, to Karoliny!”. Duży nietakt, pomyliła się, kurtki podobne, w mieszkaniu jeszcze pełno rzeczy po zmarłej. Wyrozumiały jest lub obojętny.
Album ze zdjęciami ginie, w czasie szukania Miłosz do synowej, po chamsku, „wyniosła go i sprzedała”. Potem ją przeprasza. Czasami nazywa ją Sikoreczką.
Żegna się przed świętami, całuje go jak zawsze, w policzek, on nagle przyciska ją i całuje w usta. Jest zawstydzona, zmieszana, i cieszy się, po siedmiu latach pracy taki ludzki odruch.
Odwiedziny, Michnik, Zagajewski, inni, on wśród nich. Tortury, ledwo widzi, ledwo słyszy, nie odzywa się już, ciężko wstaje i idzie o lasce do swego pokoju. Ma wyrzuty sumienia, że nie sprzeciwiła się tej wizycie, o której napisał, że grał rolę „wypchanego niedźwiedzia”.
Jeden dzień z życia Agnieszki Kosińskiej
Szósty września 2002, piątek. Czarny piątek, panika od rana, po pierwszej nocy po powrocie ze Stanów. Miłosz jest, w łóżku, ale nie cały, nie ma jego sztucznej szczęki. Gorączkowa szukanina, parę osób jej szuka, daremnie. Miał ją zdjąć przed snem, a sztuczne szczęki piechotą nie chodzą, a ta jakby nóg dostała. Miłosz nie wie, gdzie szczęka, mało tego, zaginęły gdzieś protezy zapasowe, a ma przecież kilka, co jest, wszystkie nóg dostały i wyszły na rodzinny spacer? Dramat się robi, Miłosz w zapaści, nie chce wstać z łóżka, ani świata nie chce, ani życia. I jedzenia, i picia, odmawia nawet wzięcia leków. Joanna, synowa, przy poszukiwaniach w łazience zrywa spłuczkę i dekiel, Kosińska dzwonić musi po hydraulika. I po dentystkę, żeby przyjechała ze sprzętem i zrobiła odlew. Następnie psuje się pralka, następnie Kosińska wychodzi do znajomego zegarmistrza, Miłoszowi zerwał się na lotnisku pasek od zegarka, szuka zakładu, nie może znaleźć, wchodzi do szewca, a ten mówi, że zegarmistrz właśnie niedawno był umarł. A wieczorem jak zwykle, powrót do domu i te same czynności, przepytać dziecko, śmieci, do łóżka.
W ostatnich zdaniach, które jej dyktuje prawie sam spiż, krwi nie ma żadnej. I jest tylko on, on sam i umieranie. Jego raport z frontu śmierci, o zniewolonym ciele. Nic o tych, którzy przez lata zapewniali mu komfort, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jedna z opiekunek włożyła mu szczękę do ust, żeby był uśmiechnięty na tamtym świecie.
Im dłużej czytam, tym bardziej ona ważna, nie on. Zacząłem, bo Miłosz, kończę, bo ona. Siedzi w jego mieszkaniu sama, z piecem Vaillant. Instalacja wadliwa, woda gdzieś się zbiera, wkrótce gdzieś wypłynie, ale cholera wie, gdzie się pokaże, na ścianie? Na suficie? Ubrania ma na kaloryferze, bo zmokła. Siedzi w jego szlafroku. Myśli go uprać. W jego pokoju cicho, nie ma dźwięku spadających na podłogę książek, zawsze mu spadały z łóżka. I tu aż się prosi, ale ona zapomina. O tym słowie, o tej grze, o której jej opowiadał, więc kończę za nią: czur-czura!
Wznowienie hitu Janusza Rudnickiego
