Strona Główna » Artykuły Agnieszki Kosińskiej » Agnieszka Kosińska: Glosa do Wierszy ostatnich Czesława Miłosza

Agnieszka Kosińska: Glosa do Wierszy ostatnich Czesława Miłosza

Pierwszy w literaturze o Miłoszu opis warsztatu twórczego pisarza. Poszerzony opis zawiera książka Miłosz w Krakowie.Tekst Glosy wraz ze skanami rękopisów wierszy CM ukazał się w: „Kwartalnik Artystyczny” nr 3-4/2006. Włączony do książki: Rozmowy o Miłoszu. Świat Książki, Warszawa 2010. Fragment tekstu został zamieszczony w: Czesław Miłosz, Wiersze tom 5. Dzieła zebrane Czesława Miłosza. Wydawnictwo Znak, Kraków 2009. Glosa w języku angielskim pt. Working with Milosz, Last Poems and ars moriendi ukazała się w tłumaczeniu Artura Rosmana w książce: An Invisible Rope. Portraits of Czesław Miłosz. Edited by Cynthia L. Haven, Ohio University Press, Ohio Athens 2011.

 

[…] Mnie tak naprawdę nic nie obchodziło,

Jak długo słyszałem głos, który dyktował wiersze.

 

Taki wynalazłem sposób na życie,

I tak spełniało się moje przeznaczenie.[…]

 

Pobyt [w:] Czesław Miłosz, „Druga przestrzeń”, 2002

 

Wokół wydanego w październiku 2006 roku tomu Czesława Miłosza pt.: „Wiersze ostatnie” pojawiło się sporo nieścisłości dotyczących przede wszystkim sposobu ich powstawania, a więc warsztatu poetyckiego „późnego Miłosza”.

W latach 1996 – 2004 byłam sekretarką poety i mając okazję być świadkiem oraz uczestnikiem procesu twórczego, chciałabym podzielić się z czytelnikami kilkoma spostrzeżeniami.

Czesław Miłosz był poetą, który wstawał rano i w bezliniowym kajecie zapisywał piórem, Watermanem lub Pelikanem, ciemnoniebieskim atramentem wiersz. Widziałam to przychodząc rano do pracy. Często to była notatka, fragment, szkic, zdanie, ale równie często utwór prawie skończony. Następnie, po jakimś czasie przepisywał tę formę wierszowaną do komputera, swojego ulubionego starego „maca”, z wiecznie odklejającymi się maleńkimi nalepkami na oznaczenie polskich liter. Przepisywał z kajetu albo „z głowy”, pamiętając widocznie doskonale, co kilka dni wcześniej zapisał odręcznie.

Drukował albo drukowaliśmy ten zapis, na kompaktowej małej drukarce, która nie zawsze wypluwała strony tak, jak sobie zamyślił i często się nam zacinała. Starałam się zbierać wszystko to, co wychodziło spod jego pióra i drukarki, a co czasem autor skazywał na kosz. Porządkowałam luźne kartki, spinałam, nazywałam, datowałam. Oczywiście, jeśli zdążyłam. Pani Agnieszko, nad czym Pani tak deliberuje? – pytał mi się z rozbawieniem śledząc moją krzątaninę, już gotowy do następnego zadania. Oczywiście z czasem przystał na ten żmudny proces zbierania i porządkowania, bo w końcu nie zabierał on tak wiele czasu, a rezultat okazywał się bardzo pomocny w dalszej pracy.

Wydruk odkładał do teczki, teczkę do górnej albo dolnej szuflady po lewej stronie swojego biurka. Do tej części biurka nie zaglądało się, chyba że na wyraźne polecenie.

Jak dobry szlachcic panował nad swoim poetyckim gospodarstwem. Wyciągał wiersze z teczki, czytał, z czasem z pomocą ręcznej lupy albo maszyny do czytania, z czasem moją. Na wydruku komputerowym nanosił odręczne poprawki, najczęściej piórem, rzadziej  czerwono – granatową kredką, którą kupiłam, na jego polecenie specjalnie do tych celów. Wiersz znów wędrował do teczki. Czasem prosił o przepisanie komputeropisu z odręcznymi poprawkami „na czysto”. Nowa wersja trafiała znów do odpowiedniej teczki w jego biurku; z czasem dla ułatwienia ja też założyłam specjalną na nowe i stare wersje wierszy.

Czasem wręczał mi kartkę i bez wstępów mówił: Proszę czytać. Musiałam znaleźć odpowiedni ton, podział na wersy, oddech, oraz co najtrudniejsze, podczas tych kilkudziesięciu sekund głośnej lektury, wyrobić sobie uczciwe zdanie na jego temat, warte tej intymnej chwili. Miał też zwyczaj odczytywania nowych wierszy na spotkaniach towarzyskich, czy to w jego mieszkaniu, czy kiedy bywał w gościnie.

Wreszcie wyciągał z teczki wiersz i pytał: Komu to damy? Czytałam wtedy wiersz na głos, jeśli zapis wiersza nastręczałby zbyt wiele trudności redaktorowi, przepisywałam go „na czysto” do jego komputera lub komputera jego żony – Carol, na którym pracowałam. Następnie  jeszcze raz sprawdzaliśmy układ wersów i strof, interlinie i interpunkcję, duże i małe litery, akapity. W wierszach miał swoje przyzwyczajenia interpunkcyjne, nie zawsze zgodne z zasadami polskiej interpunkcji, ważne było również łamanie linii w tym, a nie innym miejscu, zwykle regulowane oddechem, albo szczególnym zamysłem autora. W ten sposób Miłosz podawał do druku swoje wiersze, również te zawarte w tomie „Wiersze ostatnie”. Wysyłałam je, najczęściej faksem, do pism, z którymi zwykł współpracować: „Kwartalnik Artystyczny”, „Zeszyty Literackie”, „Tygodnik Powszechny”, „Odra”. Zawsze prosił o ostateczną, przed drukiem, korektę wiersza i zawsze ją robiliśmy. W krakowskim archiwum Czesława Milosza, jak i w redakcjach wspomnianych pism zobaczyć możemy owe komputerowe zapisy wierszy, złożone dużą czcionką, pełne literówek oraz „czystopisy” i wydruki po korekcie.

Kiedy ręka, a potem oczy odmówiły posłuszeństwa nie zmieniło to wiele życia poety. Dyktował to, co uznał za warte podyktowania. Doskonale słyszał i pamiętał wersy, nad którymi nieustannie od ponad siedemdziesięciu lat pracowała jego myśl. Dokładna mapa wiersza była w jego głowie i można było wyczytać z jego twarzy, kiedy po niej podróżował. Nadal rano pracowaliśmy nad formą wierszowaną. Dyktował „z głowy”, rzadziej z luźnych kartek pokrytych hieroglifami pisma komputerowego, bo tych już nie mógł zobaczyć. Wiersze „z głowy” przeważnie stanowiły rozwinięcie zapisków z numerowanych i datowanych najpierw jego, a potem moją ręką, kajetów.

Zwykle mówił: Proszę zapisać. Po łobuzerskiej minie i prawdziwym stanie błogości, który udzielał się drugiemu mogłam poznać, że to będzie forma wierszowana. Dyktował zwykle wersami, zwykle zaznaczał duże litery, i niechętnie nieliczne przecinki. Na koniec prosił: Niech to Pani jakoś uporządkuje. Formę uporządkowaną przeze mnie zawsze mozolnie potwierdzaliśmy i akceptowaliśmy: czytałam bardzo powoli, wers po wersie i o wszystko raz jeszcze się pytałam. Jeśli była zmiana, nanosiłam, wpierw zwykle odręcznie, a potem w komputerze. Wydruk trafiał do teczek: jego ( w jego biurku) i mojej. Po jakimś czasie wydobywany z teczki znów przechodził próbę lektury głośnej.

Na tom „Wiersze ostatnie” złożyły się 44 utwory ( w tym jeden komentarz prozą) zebrane przeze mnie za zgodą syna i spadkobiercy Czesława Miłosza, Anthony’ego Oscara Milosza, z krakowskiego mieszkania poety, z, by tak rzec, różnych „nośników”: z teczek w biurku poety, kajetów, komputera poety oraz komputera Carol, a także z teczek, które za życia autora nazwaliśmy „archiwalnymi” i które składałam, w zależności od ich zawartości, w różnych miejscach w mieszkaniu na ul. Bogusławskiego w Krakowie.

W edycji tego tomu za podstawę przyjęłam, wydruki komputerowe czynione ręką autora oraz wydruki, nad którymi pracowałam z autorem za jego życia, a dyktowane wprost do „mojego” komputera. W skład „Wierszy ostatnich” wchodzą więc wiersze podane do druku przez autora (12 utworów) oraz niepublikowane za jego życia. Z wierszami, które autor zostawił ich losom pośmiertnym postępowałam jak za życia poety: ustaliwszy ostateczne wersje, przepisałam, zachowałam interpunkcję autora oraz oryginalną pisownię, ustaliłam łamanie wersów. Pierwodruki porównałam z komputeropisem autora oraz moim i zapisem w kajecie (rękopisem). Komputerowe zapisy wierszy zwykle są czytelne i jednoznaczne.

„Wiersze ostatnie” generalnie powstały w latach 2002 – 2003, w Krakowie. W 2004 roku Miłosz wierszy nie dyktował. Sądząc po komputeropisach wierszy „Mara: Wielość” i „O zbawieniu”, wydaje się, że są to najwcześniejsze wiersze z tomu i mogły powstać nawet w okresie „TO”, czyli w 2000 roku. Wiersz „Flet szczurołapa” znalazłam również (oprócz wydruku w teczce w biurku Profesora), w teczce nazywanej w domu Miłoszów „vanilla folder”, z odręcznym napisem Miłosza „Nowe”, a swego czasu odłożone na półkę archiwalną. Teczki te Carol kupowała w Ameryce, bo były bardzo przydatne i zarówno Miłosz, jak i Carol lubili je w swojej pracy, a w Polsce bezskutecznie ich szukałyśmy. Teczka „Nowe” zawierała wiersze, które autor włączył do „Drugiej przestrzeni”, oprócz „Fletu szczurołapa” właśnie.

Daty w nawiasach kwadratowych pochodzą ode mnie i oznaczają okres, w którym autor pracował nad wierszem albo (jeśli data jest dokładna: dzień, miesiąc, rok) datę ostatniej sesji, po której autor niczego już w wierszu nie zmienił. Niektóre daty roczne można jeszcze uściślić, albo chociaż ustalić chronologię powstawania wierszy. Wymaga to porównania zapisów w kajetach, wydruków oraz moich notatek. Czesław Miłosz w ostatnim okresie swojej twórczości zwykle nie datował wierszy. Jedyną datą w tym tomie pochodzącą od autora, jest data pod wierszem „Obecność”: „wtorek 23 VII 2002”, w  odręcznym zapisie wiersza w kajecie; w tomie błędnie wzięta w nawias kwadratowy.

Wiersz „W garnizonowym mieście” ma ciekawą historię: zanim dał Krzysztofowi Myszkowskiemu ( zmieniając w wierszu przed drukiem w KA „Francję” na „Paryż”), Miłosz wydrukował go najpierw w tłumaczeniu Dawida Weinfelda na hebrajski, w „Masziw Haruach” 2003 nr 13, piśmie prowadzonym przez miłośnika poezji Miłosza, Josefa Ozera, który od miesięcy dopraszał się o wiersz.

Wiersz „Niebo” ma na wydrukach komputerowych dwie wersje tytułu: „Niebo” i „Pokusa”. I choć autor nie dokonał wyboru tytułu podyktował późniejszy w stosunku do tego wiersza komentarz, który nazwał „Komentarz do wiersza Niebo”.

Jedynym projektem wiersza jest „Pan Syruć”, gawęda szlachecka o przodku Miłosza. Złożyłam go z luźnych, nienumerowanych kartek, z odręcznymi dopiskami autora. Choć zdania układają się w pewną całość i można porównać tę kompozycję z zapisem w odpowiednim kajecie, mając nadzieję, że taka mogła być intencja autora, trzeba wyraźnie zaznaczyć, że to jednak projekt wiersza, bo nigdy, w przeciwieństwie do pozostałych wierszy, autor mi go nie pokazał, nie przeczytał, ani nie podyktował, jak to miał w zwyczaju.

Nad ostatnim wierszem pracowaliśmy w grudniu 2003 roku. 22 grudnia 2003 podczas ostatniej roboczej sesji poświęconej formom wierszowanym, Miłosz opatrzył wiersz tytułem „Dobroć”.

Rok 2004, rok wzorowej ars moriendi poety, Czesław Miłosz przeznaczył na porządkowanie swojego ziemskiego, a przede wszystkim literackiego gospodarstwa. Wolę uporządkowania wierszy ostatnich wzmogły w nim również wizyty Krzysztofa Myszkowskiego (12 i 18 czerwca). Jakiś czas po tych spotkaniach zrobiłam na prośbę Miłosza inwentaryzację zasobów poetyckich. Przeczytałam mu prawie wszystkie wiersze, które weszły potem do „Wierszy ostatnich”. Tę lekturę opatrzył komentarzem: Żadnego z tych wierszy nie przeznaczam do doraźnego druku. Z rozmowy wynikało, że „doraźny” to znaczy tuż po śmierci.

Miłosz nie znosił presji i chaotycznego pośpiechu, a już szczególnie w materii poetyckiej. Miał swój wewnętrzny rytm oraz niezachwianą świadomość formy, którą uwalniał, tylko wtedy, kiedy była nieodparta. Można rzec, że kiedy był gotowy, był gotowy na pewno. Żyjąc w kulturze pośpiechu, szybkiego i łatwego druku trudno zdać sobie sprawę, na czym polega rzemiosło poetyckie uprawiane przez człowieka ponad siedemdziesiąt lat w pokornej służbie dajmoniona.

W wierszach ostatnich słychać pewną dykcję Miłosza. Tę samą, co w „To” czy „Drugiej przestrzeni”. Nie było w tym tomie bolesnych wyborów edytorskich. Jest kilka wersji kilku linijek, które nie ważą na mocnym głosie całości.

Opublikowany przez Zeszyty Literackie w 2005 roku tom „Jasności promieniste i inne wiersze”, zawierający pierwodruki, jakie Miłosz w latach 1984 – 2004 przesyłał do pisma przynoszą również obraz pracy autora nad formą. Możemy prześledzić zmiany dokonywane przez autora na drodze od zapisu utworu przez pierwodruk do tomu wierszy. Widzimy, jak z czasem forma wiersza zyskuje w umyśle autora jednak formę bliższą prozie czy odwrotnie, widzimy jak autor tekst zdawałoby się ciągły tnie na samoistne fragmenty, nadając im tytuły w przyszłym tomie ( por. „O byciu poetą” z ZL/ 1995; zamieszczone później w „Piesku przydrożnym”, 1998).

Nie o „szkicowość” i „brulionowość” więc w tym procesie jednak chodzi, a raczej o poszukiwanie przez Miłosza formy na miarę jego pojemnej, samozaprzeczającej natury. Tych poszukiwań Miłosz nie zaniechał do końca i to on, choć we władaniu głosu, postawił temu głosowi kres.

Tezę o „szkicowości”czy „brulionowości” wierszy ostatnich należy więc rozpatrywać w kontekście całego dzieła Miłosza, jeśli w ogóle takie spojrzenie ma sens w kontekście dwudziestowiecznej produkcji literackiej.

Samokomentujące dzieło Miłosza jest również swoistym komentarzem do „Wierszy ostatnich”. „Wiersze ostatnie” zarazem pożytecznie oświetlają poprzednie tomy. „Spiżarnia literacka”, którą dyktował od początku lutego 2003 ( na kilka miesięcy zanim zawiadomił redaktora Tomasza Fiałkowskiego, że zamierza cykl felietonów dla „Tygodnika Powszechnego”) do maja 2004 i publikował co tydzień w „Tygodniku Powszechnym” jest swoistym spłacaniem długów wdzięczności w stosunku do ludzi, których spotkał w swoim długim życiu. Ten zbiór felietonów jest naturalnym dopełnieniem powstałych w latach 1997 i 1998 „Abecadeł” oraz chociażby wiersza „Leonor Fini”, poświęconego ekscentrycznej towarzyszce życia Kota Jeleńskiego, przyjaciela Miłosza. Pięknym mottem do wielu książek Miłosza jest wiersz „Historie ludzkie” i tylko w kontekście kronikarskiej pasji jego autora, czy wręcz obsesji dawania świadectwa można ten wiersz w pełni zobaczyć.

W tomie „Wiersze ostatnie” znajdziemy chociażby wiersz pt. „Jeżeli”, powtarzający uporczywie frazę z wiersza z „Drugiej przestrzeni”: „Jeżeli nie ma”. Na pewno jest on również śladem poszukiwania przez autora formuły na wypowiedzenie Tego, z czym całe życie się zmagał; zmagał się tak bardzo, że powtarzał całe zdania i tytuły ( por. na przykład wiersz „Obecność” z tomu „Druga przestrzeń” i „Wiersze ostatnie”). Wiele jest takich miejsc w dziele Miłosza, które doprowadzają nas do wrażenia déjà lu. Starcza mantra czy świadome obroty myśli? A czy to pytanie w przypadku poezji ma jakiekolwiek znaczenie?

Wyciąganie Miłoszowi przy okazji „Wierszy ostatnich” starości, ślepoty, podmuchów depresji i niedołężności jako taryfy ulgowej wzbudziłyby śmiech pozagrobowy nie tylko samego Miłosza, ale chyba wszystkich przytomnych i nieprzytomnych oślepłych poetów od Homera począwszy. I jest to zresztą dla mnie źródłem nieustannej „zwierzęcej” radości, kiedy o tym czytam w recenzjach poświęconych „późnemu Miłoszowi”. Od ponad trzydziestu lat Miłosz ze starości robił temat ( i to na ileż sposobów!), dawał sprawozdanie z powolnego zamykania się zmysłów, ale nie  przyszło mu do głowy, żeby żebrać u czytelnika z tego powodu o litość.

To, co uderza w poezji Miłosza, wcale nie tylko „późnego” to nieodparty ton elegijny. Opłakiwanie tego, co utracone: urody ciała i urody życia. „Tak dużo winy i takie piękno!” – napisze w „Biografii artysty” (z tomu „Na brzegu rzeki”). „Późna dojrzałość” artysty musi być wiekiem klęski. I zdaje się nie ma na to rady. „Który ich miałem opisać/ I nie opisałem.”  – powie krótko i prosto w „Historiach ludzkich” ( z tomu „Wiersze ostatnie”).

Tajemnica poezji Miłosza tkwi w ogromnym ładunku lirycznym, który nas zaskakuje (sic!) oraz elegijności, nie zanadto wysublimowanej, dostępnej każdemu nieoschłemu sercu i umysłowi. Bo inaczej co zrobić ze stosami listów adresowanymi do Miłosza od zwykłych czytelników, różnych pokoleń, z całego świata, na które patrzę codziennie w krakowskim archiwum, a niektóre dobrze pamiętam. Myślę sobie, że może już czas zdjąć pieczęć intelektualizmu, jaką zwykło się zamykać poezję autora „Ocalenia” i po prostu pozwolić jej przemówić w naszej osobistej lekturze.

„Wiersze ostatnie” nie są ani testamentem poety, ani domknięciem bogatego życia, bo poeta nie zamierzał tym tomem swojej twórczości kończyć. Są natomiast potwierdzeniem proteuszowej natury ich autora. Potwierdzeniem, że był homo religiosus, który, choć wadzi się z systemami religijnymi i filozofami, stara się zachować ufną religijność dziecka i który zadaje wciąż te same podstawowe pytania: Czy ocalenie jest w zasięgu człowieka? Jaka jest jego natura? Ku czemu człowiek wstaje rano? I z czym zasypia?

Jak to Miłosz: porusza rzeczy pierwsze i ostateczne.

Dziękuję Pani Profesor Jadwidze Czachowskiej za kategoryczną zachętę do napisania tej glosy.

Kraków, 8 grudnia 2006 roku