„Kraków. Miesięcznik społeczno – kulturalny‟ lipiec – sierpień 2015, nr 7 – 8 (129 – 130).
Większość z nawyku powtarza: „Miłosz, Litwa, Wilno‟ i da capo. W pewnym stopniu to zrozumiałe: Miłosze z Litwy, a i Czesławowi Miłoszowi obywatelstwo litewskie w czasie wojny życie ułatwiło. Ale w Miłoszowym drażnieniu osób chlubiących się amputacjami swojej narodowej tożsamości do „czystej polskości‟, owych „Polaków Polaków‟, jak mawiał Adam Schaff, jest sporo ostentacji. A podejrzewam, że także strategii bycia Adamowi Mickiewiczowi równym w prawie wypowiedzenia emblematycznych słów: „Litwo, ojczyzno moja… ‟, czy czegoś, co byłoby równie ambiwalencjami polskiej tożsamości bogate.
Nasi romantyczni wieszcze zmarginalizowali Kraków, ich dzieło utrwaliło, bliskie i Miłoszowi, przeświadczenie, że „poezja jest mistrzem, który przychodzi z Kresówˮ (parafrazując Celana). Osobiście uważam, że jeśli Kraków nie został w XIX wieku całkowicie relegowany na peryferie europejskiego imaginarium zawdzięczamy to chasydzkiej przypowieści Rabina Symcha Bunama z Przysuchy o Ajzyku i Manifestowi komunistycznemu Karola Marksa, który w powstaniu krakowskim 1846 roku dopatrzył się jutrzenki przyszłości. Tej przyszłości, którą Miłosz określił w Traktacie poetyckim jako: „Tam nasz początek. Na próżno się bronić‟.
W poetyckiej historiozofii Miłosza to właśnie Kraków powraca jako miejsce źródłowego splotu genius loci, aury XX wieku, tego co, Giorgio Agamben określa jako Stimmungen – wyciszoną muzykę duszy. W Traktacie poetyckim Kraków jest miejscem centralnym i promieniującym, jego senna prowincjonalność („Fiakry drzemały pod Mariacką Wieżą./ Kraków malutki jak jajko w listowiu… ‟) jednocześnie zaraża i immunizuje:
„Tam nasz początek. Na próżno się bronić,
Próżno wspominać daleki Wiek Złoty.
Nam raczej przyjąć i uznać za swoje
Wąsik z pomadą, melonik na bakier
I tombakowej brzękanie dewizki. ‟
Scenografia scenografią, ale są też ludzie:
„Mała uliczka jest w małym Krakowie.
Dwóch kiedyś chłopców tam obok mieszkało.
Jeżeli jeden szedł z gimnazjum Anny
Widział drugiego jak bawił się w piasku.
Różny im dany los i różna sława. ‟
Ci dwaj chłopcy to Joseph Conrad i Stanisław Wyspiański. Ernest Gellner w swojej książce Language and Solitude: Wittgenstein, Malinowski and the Habsburg Dilemma, przeciwstawiając tych dwóch myślicieli, którzy kształtowali intelektualną atmosferę XX wieku, przeciwstawia równocześnie Wiedeń Krakowowi. I choć może wydawać się to dziwne, jest wręcz apologetyczny wobec krakowskiej aury, zdecydowanie mniej destrukcyjnej aniżeli wiedeńska. W opinii Gellnera (który sam pochodził z Pragi) Bronisław Malinowski zawdzięczał Krakowowi (i Zakopanemu) pewien rodzaj empatii wobec „innego‟, której Ludwig Wittgenstein był pozbawiony. Ostatnią tezę (7) Traktatu logiczno-filozoficznego: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć‟ traktuje Gellner jako dobrowolną abdykację z próby zrozumienia, pułapkę epistemologicznego nihilizmu, którą antropologii Malinowskiego udaje się przełamywać. Krakowskie klimaty początku wieku, jako źródłowej aury XX wieku, powracają także w powieści Planeta Pana Sammlera pióra bliskiemu Miłoszowi noblisty Saula Bellowa.
Jeśli potraktujemy Kraków jako miejsce, gdzie Stimmung XX wieku daje się usłyszeć i rezonuje w świecie (Wyspiański jest lokalny, polski, ale Conrad i Malinowski uniwersalni), to decyzja Miłosza o zamieszkaniu pod koniec życia w Krakowie wykracza poza wileńskie nostalgie i jego deklaracje o podobieństwach tych miast. Miłosz chce być w Krakowie, ponieważ chce czuć koniec XX wieku w miejscu, w którym on się zaczynał, objawił swoją odmienną wrażliwość, a także wskazując drogę do „jądra ciemności‟.
Do umierania wybiera miejsce, gdzie epoka, której był świadkiem i do której współtworzenia przyłożył synowskie pióro (bo do jej ojców zaliczają się owi dwaj chłopcy z „małej uliczki w małym Krakowie‟), miała swój początek. Pragnie być przy końcu w miejscu początku. Można powiedzieć, że Miłosz w 1996 nie tyle wracał do Polski, ile do jednego z miejsc na mapie świata, gdzie zaczynała się krystalizacja ducha epoki. Że było to wówczas „jajko w listowiu‟ (i w dużym stopniu takim pozostaje), a nie metropolia jak Paryż, Londyn, Wiedeń czy Petersburg – jest tym bardziej intrygujące. Ale to w tej dziurze Lenin bezskutecznie usiłował uczyć Stalina jazdy na rowerze, skutkiem czego ten drugi przyjechał do Wiednia z tak potłuczonymi kolanami, że ledwie chodził. Tutaj Feliks Dzierżyński bierze ślub w kościele św. Mikołaja. Ludwik Gumplowicz i Maria Skłodowska bezskutecznie zabiegają o zatrudnienie na uniwersytecie. Zaczyna studia przyszły noblista Ivo Andrić, ale po zamachu na arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie jako bośniacki Serb podejmuje rozsądną decyzję o wyjeździe. Nie ma tylu polskich znajomych co Lenin, którzy go w sierpniu 1914, po 24 godzinach wyciągną z aresztu. Conrad z rodziną spokojnie oczekuje w hotelu Grand na pociąg do neutralnej Szwajcarii. W tej dziurze szeregowy ochotnik c.k. armii, dziedzic jednej z największych austriackich fortun, Wittgenstein, spóźnia się do szpitala, przychodzi, kiedy Georg Trakl, zszokowany po bitwie pod Gródkiem, już nie żyje – zapewne z przedawkowania morfiny. W tej dziurze notuje wtedy Wittgenstein w Dzienniku intymnym kilka zdań, które znajdą rozwinięcie w Traktacie logiczno-filozoficznym. Konstelacja intelektualna XX wieku bez Krakowa, naznaczonego już w legendzie faustycznym piętnem, jest niepełna.
Jesteśmy w szczęśliwym położeniu, by coś z tego wszystkiego uchwycić, towarzysząc ostatnim latom jednego z najbardziej utalentowanych i pracowitych świadków XX wieku, dzięki książce Agnieszki Kosińskiej Miłosz w Krakowie. Napisać, że jest to książka krakowskiej sekretarki poety, znaczyłoby obniżyć jej rangę. Nie ulega wątpliwości, że w jej osobie znalazł Miłosz sekretarkę doskonałą, ale zapewne nie podejrzewał nawet, że wybierając ją, trafił na kogoś o talencie bliskim Jamesowi Boswellowi, autorowi Życia Samuela Johnsona.
W literaturze współczesnej znam tylko jedno dzieło porównywalne z Miłoszem w Krakowie, to dziennik zapisów spotkań i rozmów Adolfo Bioy Casaresa z Jorge Luisem Borgesem.
Książki Kosińskiej (stron 766, ale wydawca skąpił, czcionka drobna i światła mało) i Bioy Casaresa (stron 1662, ale czcionka większa i światła więcej) mają podobnie imponującą objętość. To najobszerniejsze dzieła, jakie jednym tchem przeczytałem w ostatnich latach.
Być zanurzonym i uwikłanym w codzienność wielkiego twórcy i nie zwątpić, nie popaść w kamerdynerską (jak to nazywał Hegel) perspektywę jego wyjątkowości – to dar nieczęsty. Kiedy Bioy Casares pisze o tym, jak ledwie widzący Borges upierał się, by samemu chodzić u niego do łazienki, która musiała w konsekwencji zostać całkowicie obsikana, to jest w tym troska, a nie złość. Kosińska też dobrze sobie radzi z fizjologią starego człowieka, a jest jej, niejednokrotnie drastycznej, sporo. Można jej książkę czytać jako poradnik opieki nad starym, niedołężniejącym człowiekiem. Ale też jak lekcję, że wielkie pisarstwo może powstawać na przekór fizjologicznym niedogodnościom i ograniczeniom. Pokazanie tego jest dowodem mistrzostwa literackiego portretu.
Kosińska pisze: „Pytany wiele razy, dlaczego wybrał Kraków, niezmiennie odpowiadał, że najbardziej z miast europejskich przypomina mu jego (utracone) miasto młodości – Wilno‟. Tak mawiał poeta, ale z książki Kosińskiej wynika, że poszukiwanie ersatzu, zastępczej scenografii dla wyciszenia nostalgii, nie było dla Miłosza priorytetem. Wybrał Kraków, ponieważ chciał śledzić koniec epoki w miejscu, w którym się ona zaczynała, konfrontować w nim własne odchodzenie z odchodzeniem czasu, który tu miał początek i który był jego czasem.
Krakowskie mieszkanie Miłosza i miejsce pracy Kosińskiej przy ulicy Bogusławskiego jest eksterytorialną placówką, ambasadą końca epoki, do której przychodzą, dzwonią, piszą i mailują rzesze jej niedobitków, szukając potwierdzenia, że ta epoka trwa, że jej ambasador co prawda ma kłopoty ze zdrowiem i poruszaniem się, ale jednak pisze (dyktuje Kosińskiej), może interweniować. Na przykład podpisać list protestujący przeciw budowie galerii handlowej w Wilanowie, o co Adam Michnik będzie miał do niego pretensje. Liczba ludzi przewalających się przez tę placówkę przyprawia o zawrót głowy: „7 grudnia 2003, niedziela, 11.30 Agnieszka Szablewska. 16.00 Clare Cavanagh. 17.30 ojciec Zbigniew Krysiewicz‟. „22 czerwca 2004, piątek, 11.00 Ireneusz Kania. 15.00 Joanna Zach. 17.00 Marek Skwarnicki‟. Indeks nazwisk zawiera około dwóch tysięcy pozycji, połowa to ci, którzy do Miłosza na Bogusławskiego przychodzili , dzwonili, pisali. Są wśród nich pątnicy, dziennikarze, znajomi, lekarze, tłumacze, prawnicy, wydawcy, fotograficy, politycy (grono stosunkowo najmniej liczne). Wybrani pojawiają się systematycznie. Jedni przylatują z San Francisco, Nowego Jorku, inni z Wilna, Warszawy czy Nowosybirska, wielu mieszka w Krakowie. W tej ambasadzie Miłosza Kosińska jest sekretarzem, konsulem, sekretarką, szefem protokołu, radcą prasowym, kulturalnym i politycznym, a także archiwistką (z dostępem do dokumentów opatrzonych klauzulą poufne).
To zwielokrotnienie funkcji powoduje, że Kosińska nieustannie zmienia perspektywę, jako sekretarka potrafi z empatią opisywać proces twórczy, jej uwagi na marginesie dyktowanych jej tekstów czy wierszy są bezcenne. Jako konsul wie, komu i kiedy wstrzymać wizę dostępu. Jako szef protokołu wie, jak nikogo odmową nie urażać. Jako radca kulturalny (prasowy, polityczny) potrafi mieć własne zdanie, z którym szef się liczy. Nie zawsze gotowy jest się do tego przyznać, jak w opowieści o Foreście Gumpie (niech czyta, kto ciekawy). Wielki portret szefa zaobrębiła dziesiątkami portretowych miniatur gości. Portrety żony Carol i syna Petera sprawiają, że możemy mówić o tryptyku. W środku Czesław Miłosz w girlandzie miniatur, po bokach Carol i Peter.
Warstwa obyczajowo-towarzyska nie wyczerpuje (choć zapewne wielu z tego powodu po nią sięgnie) zawartości dzieła Kosińskiej. Bowiem mieszkanie na Bogusławskiego nie było jedynie eksterytorialną ambasadą, było także miejscem zastygania pewnej koncepcji literatury i sztuki najwyraźniej wyrażonej w Heideggerowskiej koncepcji prześwitu (Lichtung), dziś, być może przejściowo, oscylującej ku rozrywce, zabawianiu, wypełnianiu czasu wolnego. Jak wynika z zapisów Kosińskiej, Miłosz był jednym z tych nielicznych, którzy doskonale rozumieli, że ta oscylacja ku rozrywce sztuki współczesnej nie wynika jedynie z dominacji kultury masowej. Problem polega na tym, że kicz zdobył przyczółki w kulturze wysokiej. Miłosz był na to szczególnie uczulony, ale towarzyski terror, który towarzyszy wartościowaniu produktów kultury wysokiej i jego czynił często bezbronnym. W kręgu kultury wysokiej powiedzieć, że coś się nam nie podoba, że czegoś nie rozumiemy lub wręcz budzi nasz wstręt – jest dużo trudniej niż przeciętnemu konsumentowi w obszarze kultury masowej. „Zdradzisz towarzystwo – zdradzisz naród. Mówi też o tym, jak terror i opinia tzw. towarzystwa potrafi unieruchomić pisarza‟ (zapis Kosińskiej z 29 maja 2002).
Atak Miłosza na poezję Philipa Larkina (nie jest przypadkiem, nie dotyczył poety polskiego) był patetycznym gestem suwerenności smaku w obszarze kultury wysokiej, deklaracją prawa do kwestionowania jej najnowszego kanonu, utrwalonego towarzyską hipokryzją. Czy podejrzewanie Larkina o teatralizację nihilizmu, zamianę apokalipsy w spektakl było słuszne – jest sprawą drugorzędną.
Istotne, że Miłosz był przekonany, iż rozpacz nie może być jeszcze jednym towarem na rynku. Prawo do rozpaczy jest dla niego najbardziej intymnym i niezbywalnym prawem człowieka. O tym są najpiękniejsze jego wiersze. Jego niechęć do psychoanalizy i psychoterapii ma tutaj przyczynę.
W świecie, gdzie na rozpacz jest prozac, musi nastąpić koniec człowieka, jakim go znamy. W judaizmie, a przynajmniej dla Nachmana z Bracławia, którego Miłosz znał, rozpacz jest darem, którym musimy jedynie rozsądnie gospodarować. W katolicyzmie sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Z jednej strony rozpacz, jako przeciwieństwo kardynalnej cnoty nadziei, jest grzechem, ale już tzw. rozpacz mistyczna nim nie jest, to próba oczyszczenia poprzez doświadczenie własnej małości wobec Boga, transcendencji, niewidzialnego.
Patrząc z takiej perspektywy, mieszkanie na Bogusławskiego przestaje być jedynie ambasadą odchodzącego Miłosza, jakim chce go widzieć większość odwiedzających. Staje się w miarę zbliżania się końca coraz bardziej centrum gospodarowania (Jan Goślicki pewnie by powiedział „zarządzania‟) rozpaczą. Kosińska, dla której – jak przypuszczam – Jan Goślicki był w pracy z Miłoszem nieocenionym wsparciem – zapewne ją w tej kwestii uczulił. Pozostając z Miłoszem w dużej zażyłości (o czym zaświadczy jego obfita z nim korespondencja, która podobno ma zostać wydana, a także korespondencja Miłosza z Jerzym Giedroyciem) jest tym, który go nie odwiedza, a przecież na krótko przed Miłoszem powrócił do Krakowa ze Szwajcarii, a z ulicy Olszańskiej na Bogusławskiego można spokojnie przespacerować. Z książki wynika, że Miłosz nieco obawiał się Goślickiego, być może jego wobec siebie. Zapis z 23 lipca 1999: „»Obawiam się Pana Goślickiego. To niebezpieczny człowiek…Obawiam się jego niekontrolowanych reakcji.« I podyktował mi list do Goślickiego, który mówił mniej więcej to samo i w podobnej prostolinijnej formie‟.
Z trzech dobrych książek o Miłoszu, które zostały napisane w Krakowie, Momentu wiecznego Aleksandra Fiuta, biografii Miłosz Andrzeja Franaszka i Miłosza w Krakowie Kosińskiej – ta ostatnia katapultuje się z obszaru miłoszologii sensu stricte. Jest nie tylko książką o Miłoszu, ale także o umieraniu, gospodarzeniu rozpaczą i o Krakowie, miejscu „na granicy świata i zaświatów‟.
Adam Komorowski
Krakowianin, filozof, dziennikarz, krytyk literacki, tłumacz, dyplomata, emeryt. Współzakładał „Studenta‟ i Grupę Teraz. Redaktor naczelny „Zdania” (1995 – 1999) i „Mundo Diplomatico” (2002 – 2004). Kawałek życia spędził w Ameryce Łacińskiej, imając się różnych zajęć. Od powrotu do Polski w 2004 roku stale współpracuje z „Twórczością”, „Krakowem”, „Nowymi Książkami” i „Vis a Vis”.